1.Ty umrzesz pierwszy - PDF Free Download (2024)

JAMES PATTERSON KOBIECY KLUB ZBRODNI 01

TY UMRZESZ PIERWSZY

PROLOG INSPEKTOR LINDSAY BOXER Stoję na niewielkim tarasie przed swoim domem i chociaż wieczór jest niezwykle ciepły jak na czerwiec, drżę na całym ciele. Patrzę na panoramę San Francisco i przykładam służbowy pistolet do skroni. - Niech cię diabli, Boże! - szepczę. Dziwne przekleństwo, ale całkiem stosowne do okoliczności i trafne. Za przeszklonymi drzwiami popiskuje Słodka Marta. Czuje, że dzieje się coś złego. - Cicho, maleńka - wołam do niej. - Idź, połóż się. Marta nie odchodzi, wpatruje się we mnie. Od sześciu lat wiernie mi towarzyszy w dzień i w nocy. Patrzę w oczy mojej border collie i zastanawiam się, czy nie zadzwonić do dziewcząt. Claire, Cindy i Jill pojawiłyby się natychmiast. Uściskałyby mnie, przytuliły, powiedziały kilka uspokajających słów. Jesteś niezwykłą osobą, Lindsay. Kochamy cię, Lindsay. Tyle tylko że jutro, pojutrze sytuacja powtórzy się, wiem o tym. Nie widzę dla siebie wyjścia. Wszystko mam dokładnie przemyślane. Kieruję się w życiu logiką w tym samym stopniu co uczuciami. To rzadkie połączenie, przynajmniej wśród facetów pracujących w wydziale zabójstw Departamentu Policji San Francisco. Ale też żaden z nich nie skończy z kulką z własnego pistoletu w mózgu. Przesuwam lufą po policzku i na powrót przykładam ją do skroni. O Boże, Boże, Boże. Myślę o delikatnych dłoniach, o Chrisie, i zbiera mi się na płacz. Zbyt wiele obrazów zbyt szybko przesuwa się przed moimi oczami, nie mogę się na nich skupić. Straszne morderstwa świeżo upieczonych małżonków, które wprawiły nasze miasto w przerażenie, twarz mojej matki, ojca. Moje dziewczęta - Claire, Cindy i Jill - nasz zwariowany klub. Widzę też siebie. Patrząc na mnie, nikt nigdy, ale to nigdy nie podejrzewał, że mogę być inspektorem policji, jedyną kobietą inspektorem w całym wydziale zabójstw SFPD. Moje przyjaciółki zawsze powtarzały, że bardziej przypominam Helen Hunt, filmową żonę Paula Reisera w Szaleję za tobą. Miałam kiedyś męża. Nie byłam Helen Hunt; on z całą pewnością nie był Paulem Reiserem. Jest mi bardzo ciężko, bardzo źle. Wszystko jest nie tak, jak być powinno. Ciągle mam przed oczami Davida i Melanie Brandtów, pierwsze małżeństwo, które padło ofiarą mordercy. Zginęli w Apartamencie Chińskim w Grand Hyatt. Widzę ten pokój hotelowy i tych dwoje,

których śmierć była taka bezsensowna, niepotrzebna. Tak się zaczęło.

CZĘŚĆ PIERWSZA DAVID I MELANIE ROZDZIAŁ 1 Pokój hotelowy pełen był czerwonych róż na długich łodygach. Piękne kwiaty doskonały prezent. Wszystko wydawało się doskonałe. Być może jest gdzieś na ziemi szczęśliwszy człowiek, myślał David Brandt, obejmując swoją świeżo poślubioną żonę. Być może gdzieś w Jemenie, jakiś wieśniak dziękujący Allahowi za drugą kozę. Być może. Na pewno jednak nie w San Francisco. Młoda para spoglądała przez okno na jaśniejące w oddali światła Berkeley, na Alcatraz, na pełną elegancji sylwetę mostu Golden Gate. - To nie do wiary. Dzień był wspaniały - westchnęła rozpromieniona Melanie. - Ja też tak czuję. Gdybym miał coś zmienić, nie zaprosiłbym może swoich rodziców szepnął David i obydwoje wybuchnęli śmiechem. Chwilę wcześniej pożegnali w sali balowej hotelu trzy setki bawiących się tam gości. Wesele wreszcie się skończyło. Toasty, tańce, pogaduszki, zdjęcia, pocałunki nad tortem. Zostali we dwoje. Mieli po dwadzieścia dziewięć lat i całe życie przed sobą. David sięgnął po stojące na stoliku kieliszki z szampanem. - Wypijmy za najszczęśliwszego albo prawie najszczęśliwszego człowieka na ziemi zaproponował. - Prawie? - zapytała Melanie z udanym oburzeniem. - A kto miałby być najszczęśliwszym? Spletli ręce i upili po łyku z kryształowych kieliszków. - Pewien wieśniak, który kupił drugą kozę. Później ci o nim opowiem. Mam coś dla ciebie - przypomniał sobie raptem. Dał jej już pierścionek z pięciokaratowym brylantem, który miała teraz na palcu. Wiedział doskonale, że włożyła go wyłącznie dlatego, by sprawić przyjemność jego rodzicom. Podszedł do wiszącego na krześle smokingu i wyciągnął z kieszeni pudełeczko od Bulgariego. - Daj spokój, Davidzie. Mam ciebie, niczego więcej mi nie trzeba. - Pomimo to otwórz. Powinno ci się podobać. Melanie uniosła wieczko. Wewnątrz, na wyściółce z zamszu lśniły srebrne kolczyki w kształcie półksiężyców wysadzanych brylantami.

- Ty też przypominasz mi księżyc - powiedział David. Melanie przyłożyła kolczyki do uszu. Były piękne, tak jak piękna była Melanie. - Ty rządzisz przypływami - szepnął David i całując ją, zaczął rozpinać zamek błyskawiczny jej sukni. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi. - Szampan - oznajmił głos po drugiej stronie. David miał ochotę powiedzieć kelnerowi, by zostawił butelkę i się wynosił. Przez cały wieczór myślał o tym, kiedy wreszcie będzie mógł zsunąć suknię z delikatnych ramion Melanie. - Otwórz - poprosiła. - Ja tymczasem przymierzę kolczyki. Wysunęła się z objęć męża i ruszyła w stronę łazienki. Idąc do drzwi, David pomyślał jeszcze, że nie zamieniłby się z nikim na świecie. ^ Nawet gdyby mu dawano drugą kozę. ROZDZIAŁ 2 Phillip Campbell wielokrotnie wyobrażał sobie ten wyjątkowy moment. Wiedział, że drzwi otworzy pan młody. Wszedł do pokoju. - Gratulacje - mruknął, podając szampana, i spojrzał spod oka na mężczyznę w koszuli od smokingu, z rozwiązaną muszką na szyi. David Brandt nie zwracał na niego uwagi: obejrzał uważnie butelkę tkwiącą w przewiązanym wstążkami wiaderku. Krug. Cios du Mesnil, rocznik 1989. - Co może być najgorszym uczynkiem na świecie? - szeptał do siebie Campbell. - Czy będę w stanie to zrobić. Mam dość siły? - Nie było żadnego bileciku? - zagadnął pan młody, szukając w kieszeni spodni pieniędzy na napiwek. - Tylko to, proszę pana. Podszedł bliżej i zanurzył nóż w piersi Davida Brandta, między trzecie a czwarte żebro, tam gdzie serce. - Dla człowieka, który ma wszystko - powiedział, wchodząc głębiej do pokoju i kopniakiem zatrzaskując drzwi za sobą. Odwrócił Davida Brandta, przyparł go do drzwi, głębiej wraził ostrze noża. Pan młody zesztywniał w paroksyzmie bólu, z jego gardła dobyło się ciche rzężenie, oczy wyszły mu z orbit, jakby nie wierzył w to, co się z nim dzieje.

Niezwykłe, pomyślał Campbell. Czuł, fizycznie czuł, jak z ofiary uchodzą siły. Ten człowiek przed chwilą przeżył najwspanialszą chwilę w swoim życiu, a teraz umierał. Campbell zrobił krok do tyłu i ciało Davida osunęło się na dywan. Pokój zakołysał się niby łódź nabierająca przechyłu, po czym wszystko nagle zawirowało w zawrotnym tempie, jak w kalejdoskopie. Dziwne. Zupełnie inaczej to sobie wyobrażał. Usłyszał głos panny młodej, szybko wyciągnął nóż z piersi Davida Brandta i podbiegł do drzwi łazienki. W progu ukazała się Melanie, ciągle jeszcze ubrana w suknię ślubną. - Davidzie? - Na widok intruza uśmiech momentalnie znikł z jej twarzy. - Gdzie David? Kim pan jest? Omiotła go szybkim, pełnym przerażenia spojrzeniem, dostrzegła nóż, ciało męża na podłodze. - O Boże! David! - krzyknęła. - Davidzie! Davidzie! Taką właśnie Campbell chciał ją zapamiętać. Ten wyraz zgrozy w rozszerzonych oczach, jeszcze przed chwilą rozpromienionych nadzieją i oczekiwaniem. - Chciałabyś wiedzieć dlaczego? - zapytał, nie bardzo wiedząc, co mówi. Słowa same płynęły z ust. - Ja też. - Dlaczego? - krzyknęła Melanie. Nic nie rozumiała, ale wiedziała, że powinna uciekać. Rzuciła się gwałtownie ku drzwiom. Campbell chwycił ją za przegub ręki i przystawił nóż do gardła. - Proszę. Proszę, nie zabijaj mnie. - Przyszedłem, żeby cię uratować, Melanie - oznajmił, spoglądając jej z uśmiechem w twarz. Nóż zagłębił się w szyję. Melanie krzyknęła, naprężyła się. Oczy przygasły, ciałem wstrząsnęły śmiertelne drgawki, twarz stężała w błagalnym pytaniu. Dlaczego? Dlaczego? Campbell długo jeszcze nie mógł zaczerpnąć tchu. Czuł dławiący zapach krwi Melanie Brandt. Z trudem mógł uwierzyć, że to zrobił. Zaniósł ciało panny młodej do sypialni i położył na łóżku. Była piękna. Młoda twarz o delikatnych rysach. Pamiętał, jakie wrażenie na nim zrobiła, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Myślała, że cały świat należy do niej. Przesunął dłonią po jej policzku, dotknął palcem kolczyka w kształcie półksiężyca. Jaki może być najgorszy uczynek? Czy właśnie to, co przed chwilą zrobił? Nie, odpowiedział jakiś głos. To jeszcze nie jest najgorsze, co można zrobić. Powoli zadarł białą suknię ślubną.

ROZDZIAŁ 3 Było kilka minut po wpół do dziewiątej rano. Czerwcowy poniedziałek. Jeden z tych chłodnych, szarych letnich poranków, z których słynie San Francisco. Tydzień zaczynał się paskudnie. Przerzucałam stare egzemplarze „The New Yorkera", czekając na wejście do gabinetu mojego internisty, doktora Roya Orenthalera. Zaczęłam przychodzić do doktora Roya, jak go czasami nazywałam, kiedy jeszcze studiowałam socjologię na Uniwersytecie San Francisco i od tego czasu rokrocznie pojawiałam się u niego na badaniu kontrolnym. Ostatnie wypadło w zeszły wtorek. Ku mojemu zdziwieniu Orenthaler zadzwonił do mnie pod koniec tygodnia i poprosił, żebym zajrzała do niego zaraz po weekendzie. Czekał mnie pracowity dzień: prowadziłam dwie sprawy równocześnie, a jeszcze miałam stawić się w sądzie okręgowym. O dziewiątej chciałam być już w biurze. - Pani Boxer, doktor panią prosi - wywołała mnie w końcu recepcjonistka. Weszłam za nią do gabinetu. Zazwyczaj Orenthaler witał mnie jakimś jowialnym żartem pod adresem policji, w rodzaju: Skoro pani jest tutaj, to kto pilnuje porządku na ulicach? Miałam trzydzieści cztery lata i od dwóch lat byłam inspektorem w wydziale zabójstw. Dzisiaj jednak przywitał mnie z poważną miną. - Siadaj, Lindsay - mruknął, wskazując sztywnym ruchem krzesło koło biurka. O, o... Do tej pory wyznawałam prostą filozofię, jeśli chodzi o lekarzy. Kiedy któryś z nich spogląda na człowieka z grobowym wyrazem twarzy i prosi siadać, może to oznaczać tylko trzy rzeczy, z których tylko jednej należy się bać. Mogłam oczekiwać, że albo chce mnie zaprosić na randkę, albo ma mi do przekazania złą wiadomość, albo wydał majątek na nowe obicia foteli. - Chciałbym ci coś pokazać - zaczął, biorąc z biurka przezrocze i podnosząc je pod światło. - To powiększenie twojego wymazu krwi. Większe kulki to erytrocyty, czerwone ciałka krwi. - Bardzo ładne - zażartowałam głupkowato. - Owszem, Lindsay - odparł mój lekarz bez śladu uśmiechu. - Problem polega na tym, że masz ich za mało. Wpatrywałam się w niego z nadzieją, że jednak się uśmiechnie i powie coś w rodzaju: przepracowujesz się, Lindsay... powinnaś odpocząć, Lindsay. - Masz tak zwaną anemię aplastyczną... rzadki zespół Neglego. Najkrócej mówiąc,

polega ona na tym, że organizm przestaje wytwarzać czerwone ciałka krwi. - Podniósł inne zdjęcie. - Tak to powinno wyglądać, kiedy wszystko jest w porządku. Na ciemnym tle mrowiły się maleńkie krwinki niby samochody na skrzyżowaniu Market i Powell w godzinach szczytu. Po prostu korek z szukających sobie drogi kulek spieszących rozprowadzać tlen po czyimś krwiobiegu. Moje zdjęcie, dla kontrastu, przypominało siedzibę ważnego polityka w dwie godziny po ogłoszeniu przez niego, że ustępuje ze stanowiska. - To daje się leczyć, prawda? - To było bardziej twierdzenie niż pytanie. - Owszem, Lindsay, niemniej sprawa jest poważna. Tydzień temu wybrałam się do niego, bo zaczęły łzawić mi oczy, widziałam mroczki, pojawiły się jakieś krwawe upławy. W połowie dnia czułam się tak zmęczona, jakby jakiś złośliwy gnom uskarżający się na brak żelaza wysysał ze mnie wszystkie siły. Ale bo też pracowałam po czternaście godzin dziennie. Miałam sześć tygodni od dawna zaległego urlopu. - Jak poważna? - zapytałam zadziornie. - Czerwone ciałka są niezbędne w procesie dotleniania ciała - zaczął wyjaśniać Orenthaler. - Hematopoeza, wytwarzanie komórek krwi w szpiku kostnym. - Doktorze, nie jesteśmy na konferencji medycznej. Pytam, jak dalece to poważne? - Co chcesz usłyszeć, Lindsay? Diagnozę czy przypuszczenia? - Prawdę. Orenthaler skinął głową. Wstał zza biurka, podszedł do mnie, ujął moją rękę. - Powiem ci prawdę. Twoja choroba zagraża życiu. - Zagraża życiu? - Serce stanęło mi na moment. Poczułam okropną suchość w gardle. - Jest śmiertelna, Lindsay. ROZDZIAŁ 4 Poczułam się tak, jakby ktoś zdzielił mnie pięścią między oczy. Śmiertelna, Lindsay. Czekałam, że doktor Roy za chwilę powie, że to jakiś idiotyczny żart, że pomylił moje wyniki badań z wynikami innej pacjentki. - Musisz iść do hematologa - ciągnął Orenthaler. - Jak każda choroba i ta ma różne stadia. Pierwsze to niewielki niedobór krwinek, który można leczyć transfuzjami. Stadium drugie zaczyna się razem z systematycznym spadkiem ilości czerwonych ciałek. Przy trzecim

stadium konieczna jest hospitalizacja. Przeszczep szpiku kostnego. Może nawet usunięcie śledziony. - W jakim stadium ja jestem? - zapytałam, wciągając z trudem powietrze do płuc. - Masz zaledwie dwieście erytrocytów na centymetr sześcienny krwi, co oznacza, że jesteś gdzieś pomiędzy. - Pomiędzy? - Pomiędzy stadium drugim i trzecim. W życiu każdego człowieka często przychodzi taki moment, kiedy wszystko ulega gwałtownemu przewartościowaniu. Dotąd beztrosko pomykający przez życie, nagle wali głową w mur i raptem wszystko się kończy. W mojej pracy często stykam się z ludźmi, których sytuacja ulega z dnia na dzień radykalnej zmianie. Teraz przyszła pora na mnie. - Co to oznacza? - zapytałam niepewnym głosem, a gabinet zawirował mi przed oczami. - To oznacza, Lindsay, że będziesz musiała poddać się długiej i ciężkiej kuracji. Pokręciłam głową. - A co z pracą? Od sześciu lat pracowałam w wydziale zabójstw, od dwóch byłam inspektorem. Przy odrobinie szczęścia w chwili awansu mojego porucznika mogłabym zająć jego stanowisko. Nasz wydział potrzebował silnych kobiet. Takich jak ja. Czułam, że mogę zajść daleko. Tak myślałam do tej pory. - Leczenie nie będzie miało żadnego wpływu na twoją pracę. Jeżeli kuracja cię nie osłabi, możesz leczyć się i pracować. Choćby ze względów terapeutycznych. Nagle poczułam, że zaczynam się dusić, że muszę czym prędzej wyjść z gabinetu. - Uprzedzę hematologa o twojej wizycie - powiedział Orenthaler. Zaczął opowiadać, do jakiego to świetnego specjalisty mnie posyła, ale nie słuchałam go. Zastanawiałam się, komu powiedzieć. Matka nie żyła od dziesięciu lat. Ojciec zniknął z mojego życia, kiedy skończyłam trzynaście lat. Miałam siostrę, Cat, ale przy jej ukochaniu świętego spokoju wiadomość o mojej chorobie byłaby dla niej pewnie większą katastrofą niż dla mnie. Doktor podsunął mi skierowanie. - Znam cię, Lindsay, i wiem, co myślisz. Otóż nie, praca nie będzie najlepszym lekarstwem. Sprawa jest śmiertelnie poważna. Masz się do niego zgłosić jeszcze dzisiaj. Nagle odezwał się mój pager. Odszukałam go w torebce i spojrzałam na numer.

Dzwonili z biura. Jacobi. - Muszę zatelefonować - powiedziałam. Orenthaler rzucił mi pełne nagany spojrzenie, które mówiło: ostrzegałem cię. - Rozumiem. - Uśmiechnęłam się z przymusem. - Terapia. Wskazał ruchem głowy telefon na biurku i wyszedł z gabinetu, a ja wystukałam numer mojego partnera. - Koniec zabawy, Boxer - po drugiej stronie rozległ się burkliwy głos Jacobiego. Mamy podwójne zabójstwo. W Grand Hyatt. W głowie huczało mi to, co powiedział przed chwilą lekarz. Otumaniona, nie zareagowałam widać od razu. - Słyszysz mnie, Boxer? Robota czeka. Jedziesz? - Tak? - wykrztusiłam wreszcie. - Ubierz się ładnie - mruknął mój partner. - Jak na ślub. ROZDZIAŁ 5 W jaki sposób wyszłam z gabinetu Orenthalera i jak dojechałam z Noe Vallcy do Hyatta na Union Square, nie pamiętam. W uszach rozbrzmiewały mi cały czas słowa doktora: w niektórych przypadkach zespół Neglego może być śmiertelny. Wiem tylko, że w dwanaście minut po odebraniu wiadomości od Jacobiego podjechałam swoim dziesięcioletnim bronco pod główne wejście hotelu. Wokół roiło się od policji. Chryste, co się tu stało? Zamknięto cały kwartał między Sutter i Union Square. Wejście do hotelu obstawili mundurowi, którzy sprawdzali każdego wchodzącego i wychodzącego, usiłując jednocześnie rozganiać gapiów. Mignęłam blachą i weszłam do holu. W pobliżu recepcji stało dwóch znajomych mundurowych: Murray, gliniarz o wielkim brzuchu, który dosługiwał emerytury, i jego młodszy partner Vasquez. Poprosiłam tego pierwszego, żeby szybko wprowadził mnie w sprawę. - Tyle wiem, że w apartamencie na trzynastym ktoś załatwił jakichś dwoje ważniaków. Wszyscy nasi mądrzy są już na górze. - Kto zawiaduje? - zapytałam, czując, że wraca mi energia. - Wygląda, że pani, inspektorze.

- Skoro tak, obstawcie natychmiast wszystkie wejścia do hotelu. Niech kierownik administracyjny przygotuje mi listę gości i pracowników. Nikt nie może wyjść z budynku, dopóki jego nazwisko nie znajdzie się na liście. W chwilę później jechałam już windą na trzynaste piętro. Wianuszek policjantów i ludzi z kierownictwa hotelu wskazał mi dwuskrzydłowe drzwi opatrzone tabliczką: Apartament Chiński. Zaraz przy wejściu wpadłam na Charliego Clappera, szefa ekipy technicznej. Obecność Clappera na miejscu zbrodni wskazywała, że sprawa musi być naprawdę poważna. Najpierw zobaczyłam róże, mnóstwo róż, dopiero potem dojrzałam Jacobiego. - Uważaj na obcasy, inspektorze - zawołał głośno na mój widok. Mój partner miał czterdzieści siedem łat, ale wyglądał na znacznie więcej: siwe, mocno przerzedzone włosy bardzo go postarzały. Wiecznie skrzywiony, sprawiał wrażenie człowieka, który nie spodziewa się wiele po innych, przeciwnie, czeka, że za chwilę usłyszy coś głupiego. Pracowaliśmy razem od ponad dwóch lat. Pomimo że miał znacznie ode mnie dłuższy staż w wydziale, to ja byłam jego przełożoną. Przy wejściu do apartamentu omal nie potknęłam się o nogi pierwszej ofiary, pana młodego. Leżał obok drzwi, skulony, w koszuli i spodniach od smokingu, z zakrzepłą krwią na owłosionej piersi. Wciągnęłam głęboko powietrze. - Przedstawiam ci pana Davida Brandta - oznajmił Jacobi z krzywym uśmieszkiem. Tam mamy panią Brandt. - Wskazał w kierunku sypialni. - Była nią wyjątkowo krótko. Przyklękłam przy zwłokach pana młodego. Przystojny, o krótkich, ciemnych włosach, łagodne rysy. Tylko szeroko otwarte, wybałuszone oczy i strużka zakrzepłej krwi na brodzie mąciły obraz. Obok ciała na podłodze leżała marynarka od smokingu. - Kto ich znalazł? - zapytałam, szukając portfela w kieszeniach marynarki. - Kierownik zmiany. Dziś rano mieli lecieć na Bali. Mam na myśli wyspę, nie kasyno, Boxer. Takich, jak ci tutaj, budzi sam kierownik. Otworzyłam portfel; wydane w Nowym Jorku prawo jazdy z uśmiechniętym zdjęciem pana młodego, platynowe karty kredytowe, kilkanaście banknotów studolarowych. Podniosłam się, rozejrzałam po apartamencie. Wnętrze przypominało muzeum sztuki dalekowschodniej: smoki z jasnozielonej porcelany, fotele i kanapy zdobione scenami z dwom cesarskiego. I, oczywiście, róże. Ja wolałam małe, zaciszne pensjonaty, ale jeśli ktoś lubił wystawę i oprawę, tu je miał. - Poznaj pannę młodą. Weszłam do sypialni i zatrzymałam się w progu. Leżała na plecach na wielkim łożu z

baldachimem. Widziałam setki ofiar zabójstw, ale na to, co zobaczyłam, nie byłam przygotowana. Poczułam prawdziwe współczucie. Nie zdążyła nawet zdjąć sukni ślubnej. ROZDZIAŁ 6 Widziałam wiele ofiar, ale nigdy nie oswoję się z ich widokiem, a ten był wyjątkowo przykry. Była taka młoda i ładna. Gdyby nie trzy krwawe kwiaty na białym staniku sukni, mogłoby się zdawać, że śpi. Śpiąca królewna oczekująca na swojego królewicza. Tymczasem królewicz leżał w sąsiednim pokoju z wnętrznościami na wierzchu. - Nawet bajki po trzy i pół tysiąca papierków za dobę czasami się źle kończą. - Jacobi wzruszył ramionami. Wiele wysiłku kosztowało mnie, żeby skupić się na robocie. Posłałam Jacobiemu jadowite spojrzenie, żeby się przymknął. - Co jest, Boxer? - Spotulniał. - Ja tylko żartowałem. Jego skruszona mina nie wiedzieć czemu przywróciła mnie do rzeczywistości. Panna młoda miała duży brylant na prawej dłoni i fantazyjne kolczyki. Motywem zabójstwa na pewno nie była chęć zysku. Do ciała zbliżył się jeden z techników. - Wygląda na trzy rany kłute od noża. Nie poszło mu tak łatwo jak z panem młodym, jego załatwił jednym ciosem. Przemknęło mi przez głowę, że przyczyną większości zabójstw są pieniądze albo seks. Tu na pewno nie chodziło o pieniądze. - Kiedy widziano ich po raz ostatni? - zapytałam. - Wczoraj wieczorem po dziesiątej. Wtedy skończyło się przyjęcie na dole. - Potem już nie? - Wiem, że to nie twoja działka, Boxer. - Jacobi wyszczerzył się w uśmiechu. - Ale tak już jest, że ludzie zaraz po weselu zwykli zostawiać młodych samym sobie. Uśmiechnęłam się kwaśno i rozejrzałam po bogatym wnętrzu. - Zaskocz mnie, Jacobi. Kto szasta się na taki apartament? - Ojciec pana młodego robi grube interesy na Wall Street. Dla siebie i żony wynajął pokój na dwunastym piętrze. Postawili się. Popatrz na te cholerne róże. Wróciłam do pana młodego. Dopiero teraz zauważyłam butelkę szampana

przewiązaną wstążką jak prezent. Stała na zbryzganej krwią marmurowej konsoli koło drzwi. - Zastępca kierownika też zwrócił na nią uwagę. Moim zdaniem przyniósł ją ten, kto to zrobił. - Zauważyli kogoś? - Pewnie. Kupę facetów w smokingach. Było wesele, nie? Przeczytałam napis na etykietce. „Krug. Cios du Mesnil, 1989". - Mówi ci to coś? - zagadnął Jacobi. - Tyle tylko że morderca zna się na trunkach. Popatrzyłam na poplamioną krwią marynarkę od smokingu. W miejscu, gdzie wszedł nóż, było przecięcie. Jacobi wzruszył ramionami. - Morderca musiał ją ściągnąć z faceta po tym, jak go dźgnął. - Po cholerę miałby to robić? - mruknęłam głośno. - Bo ja wiem. Musimy go zapytać. Na korytarzu stał Charlie Clapper, gapił się na mnie, czekał na znak, że może zaczynać. Skinęłam głową i wróciłam do panny młodej. Miałam złe, bardzo złe przeczucia. Jeśli nie chodziło o pieniądze, musiało... chodzić... o seks. Uniosłam tiulowe podbicie sukni. Chodziło. Ściągnięte majtki zaczepiły się na stopie. Zalała mnie wściekłość. Spojrzałam w martwe oczy. Wszystko miała przed sobą, nadzieje, marzenia. Teraz była tylko splugawionym trupem. Stałam tak nad nią, mrugając powiekami, i raptem uświadomiłam sobie, że płaczę. - Pogadaj z rodzicami pana młodego, Warren – rzuciłam do Jacobiego i wciągnęłam głęboko powietrze. - Przesłuchaj wszystkich gości z tego piętra. Znajdź ich adresy, jeśli już wyjechali. Każ przygotować listę pracowników hotelu, którzy mieli nocny dyżur. - Czułam, że jeśli zaraz nie wyjdę z pokoju, zrobię z siebie widowisko. - Zabieraj się do roboty, Warren. Nie patrząc mu w oczy, wypadłam na korytarz. - Co się dzieje, Boxer? - zaniepokoił się Charlie Clapper. - Znasz kobiety, zawsze płaczą na ślubach - usłyszałam jeszcze odpowiedź Jacobiego. ROZDZIAŁ 7 Phillip Campbell szedł Powell Street w stronę Union Square i Hyatta. Ulica była

zablokowana, pod hotelem gromadził się coraz większy tłum, wyły syreny wozów policyjnych i ambulansów. W szacownym San Francisco takie sceny należały do rzadkości. I zachwycały Campbella! Nie mógł uwierzyć, że zdąża na miejsce zbrodni. To było silniejsze od niego. Pojawić się tu, przeżyć jeszcze raz wczorajszy wieczór. Zbliżając się, czuł, jak rośnie mu poziom adrenaliny, jak coraz szybciej bije serce. Przeciskając się przez tłum pod hotelem, słyszał wymieniane przez gapiów pogłoski: mówiono o pożarze, morderstwie, samobójstwie, ale nikt nie wiedział, co naprawdę się stało. Wreszcie docisnął się tak blisko, że widział już policjantów. Kilku rozglądało się po stłoczonej przed wejściem do Hyatta ciżbie, szukali go. Nie bał się zdemaskowania. Był poza wszelkim podejrzeniem i ta świadomość przyprawiała go o dodatkowy dreszcz. Chryste, odważył się, a to dopiero początek. Nigdy jeszcze nie zaznał podobnego uczucia. Nigdy jeszcze miasto nie doświadczyło niczego podobnego. Z Hyatta wyszedł jakiś biznesmen, którego natychmiast obiegli reporterzy, zarzucając pytaniami, jakby był znaną osobistością. Uśmiechnął się z wyższością. Miał informacje, których chcieli, i skwapliwie się nimi dzielił, przeżywał swoją żałosną chwilę sławy. - Młoda para, zamordowana w apartamencie na ostatnim piętrze - usłyszał Campbell słowa mężczyzny. - W noc poślubną. Smutna historia. Gapie na chwilę wstrzymali oddech. ROZDZIAŁ 8 Co za scena! Cindy przepychała się przez tłum otaczający Grand Hyatt Hotel. Jęknęła rozczarowana na widok blokady policyjnej. Wokół wejścia cisnęła się ponad setka ciekawskich: turyści z aparatami fotograficznymi, biznesmeni spieszący do pracy, rozkrzyczani reporterzy wymachujący legitymacjami prasowymi, które miały pomóc im dostać się do środka. Po drugiej stronie ulicy stał wóz transmisyjny jakiejś stacji telewizyjnej. Po dwóch latach pracy w dziale miejskim „Chronicie" Cindy wreszcie miała wydarzenie, które mogło pomóc jej w karierze. To było to. - Morderstwo w Grand Hyatt - poinformował ją szef, Sid Glass, kiedy technik przechwycił w nasłuchu policyjny komunikat radiowy. Suzie Fitzpatrick i Tom Stone, reporterzy, którzy prowadzili kronikę policyjną w gazecie, byli akurat w terenie. - Jedź tam natychmiast - warknął Sid. Nie musiał powtarzać jej tego dwa razy.

Tyle mojego szczęścia, pomyślała rozczarowana Cindy, spoglądając na kordon policyjny. Przed zablokowanym wejściem do hotelu z każdą chwilą przybywało dziennikarzy. Jeśli czegoś natychmiast nie wymyśli, sprawę przejmą Fitzpatrick i Stone. Musi dostać się do środka. Rozejrzała się i szybko podeszła do stojącej opodal beżowej limuzyny, zapukała w szybę. Kierowca podniósł głowę znad gazety, oczywiście „Chronicie", odkręcił szybę. - Czeka pan na Steadmana? - Eee... na Eddlesona. - Pomyłka. - Pomachała ręką. Już mogła wejść do hotelu. Ponownie przecisnęła się przez tłum. - Przepraszam - zwróciła się do policjanta, który zagrodził jej drogę. Przybrała zaaferowaną minę kogoś, komu bardzo się spieszy. - Mam tu spotkanie. - Z kim? - Z panem Eddlesonem. Czeka na mnie. Policjant zaczął przerzucać kartki wydruku komputerowego. - Numer pokoju? Cindy pokręciła głową. - Umówił się ze mną w Grill Room. O jedenastej. - Grill Room w Hyatcie był ulubionym miejscem spotkań ważnych osobistości San Francisco. Policjant zmierzył ją bacznym spojrzeniem. W czarnej skórzanej kurtce, dżinsach, sandałach z Earthsake, nie wyglądała na osobę, która mogłaby brać udział w ważnym służbowym śniadaniu. - Moje spotkanie. - Cindy popukała w zegarek. - Eddleson. Policjant machnął ręką i przepuścił ją. Była w środku. W przeszklonym, wysokim na trzy kondygnacje atrium ze złotymi kolumnami. Miała ochotę zaśmiać się w nos wszystkim znanym reporterom, którzy tłoczyli się nadal przed wejściem. To ona będzie pierwsza na miejscu zdarzeń. Musi tylko pomyśleć, jak wykorzystać swoją szansę. W holu mrowili się gliniarze, wyjeżdżający goście, grupki turystów, personel w ciemnoczerwonych liberiach. Szef powiedział, że chodzi o morderstwo. Śmiałe morderstwo, zważywszy na dobrą reputację hotelu.

Nie wiedziała, na którym piętrze. Ani kiedy się to stało. Nie wiedziała nawet, czy chodziło o gości hotelu. Owszem, dostała się do środka, ale nie miała pojęcia, co robić. Zobaczyła jakieś walizki w głębi pod ścianą. Wyglądały na bagaże większej grupy. Boy wynosił je na zewnątrz. Podeszła i przyklęknęła przy jednej z nich, jakby chciała coś wyjąć. - Zawołać taksówkę? - zagadnął inny boy, przechodzący akurat obok. Cindy pokręciła głową. - Ktoś ma po mnie przyjechać. - Ogarnęła spojrzeniem panujące wokół zamieszanie, podniosła oczy do nieba. - Przed chwilą wstałam. Co się tu dzieje? - Nie słyszała pani? Mieliśmy tu niezły pasztet. Dwie osoby zamordowane. Na trzydziestym. - Chłopak zniżył głos, jakby zawierzał jej sekret życia. - Widziała pani może to wesele wczoraj wieczorem? Ktoś zabił państwa młodych. Dostał się do Apartamentu Chińskiego i zadźgał oboje. - Chryste! - Cindy cofnęła się o krok. - Na pewno nie chce pani, żeby wynieść bagaże? - upewnił się boy. - Dziękuję, poczekam tutaj - powiedziała z wymuszonym uśmiechem. Dojrzała otwierającą się windę, z której chłopak hotelowy wypchnął wózek pełen waliz. Służbowa winda. Policja jej nie pilnowała. Przecisnęła się w tamtą stronę, nacisnęła guzik i złote drzwi otworzyły się z cichym szelestem. W środku nie było nikogo. Szybko wskoczyła do kabiny, nie wierząc w swoje szczęście. Trzydzieste piętro. Apartament Chiński. Podwójne morderstwo. Jej sprawa. ROZDZIAŁ 9 Kiedy winda stanęła, Cindy wstrzymała oddech. Serce waliło jej jak oszalałe. Była na trzydziestym. Udało się. Naprawdę się udało. Drzwi się otworzyły. Dzięki Bogu nie pilnował ich żaden policjant. Słyszała dochodzące z oddali głosy, ruszyła w ich kierunku. Minęła dwóch mężczyzn w żółtych kurtkach z oznaczeniami policyjnej ekipy

technicznej. W głębi korytarza dostrzegła kilku mundurowych i dochodzeniowców w cywilnych ubraniach; stali przy dwuskrzydłowych drzwiach, na których widniał mosiężny napis: Apartament Chiński. Nie tylko dostała się do środka. Była w samym centrum wydarzeń. Zbliżyła się do drzwi. Gliniarze nie spojrzeli nawet w jej stronę. Widziała już wnętrze apartamentu: urządzone z przepychem, pełne róż. Nagle poczuła, że za chwilę zwymiotuje. Tuż za progiem leżał na podłodze pan młody w skrwawionej koszuli od smokingu. Ugięły się pod nią nogi. Nigdy jeszcze nie widziała ofiary morderstwa. Chciała podejść bliżej, przyjrzeć się, zapamiętać każdy szczegół, ale nie była w stanie zrobić kroku. - A pani co tu robi, do cholery? - zagadnął szorstki głos. Przed Cindy wyrósł policjant. Ktoś ją chwycił i przyparł do ściany. Boli. Ogarnięta paniką, wyciągnęła z torebki portfel, w którym tkwiła legitymacja prasowa. Rozeźlony policjant o grubym karku i twarzy przypominającej pysk śliniącego się dobermana zaczął oglądać jej identyfikatory i karty kredytowe. - Chryste - jęknął. - Reporterka. - Jak się pani tu, do cholery, dostała? - napadł na nią partner dobermana. - Trzeba ją stąd natychmiast zabrać - warknął doberman. - Spisz jej dane. Przez najbliższy rok nie będzie miała wstępu na żadną naszą prasówkę. Partner dobermana pociągnął ją w stronę wind. Cindy obejrzała się jeszcze, omiatając ostatnim spojrzeniem zwłoki leżące w progu apartamentu. Okropny, przerażający i smutny widok. Drżała na całym ciele. - Wyprowadź ją z hotelu - polecił policjant mundurowemu, który pilnował drzwi windy. - Obrócił w palcach legitymację Cindy, jakby to była karta do gry. - Będzie się pani musiała z nią pożegnać. Kiedy drzwi zaczęły się zamykać, ktoś krzyknął: - Zaczekajcie. Wsiadła wysoka kobieta w szaroniebieskim T - shircie i kamizelce z brokatu, z blachą policyjną przy pasku: miała miłą twarz, jasne włosy i była wyraźnie zdenerwowana. - Niezła jatka, pani inspektor? - zagadnął towarzyszący Cindy policjant. - Owszem - odpowiedziała, nie odwracając nawet głowy. Cindy nie wierzyła własnym uszom. To musiało być straszne, skoro wytrąciło z równowagi zawodowca. Słowo inspektor nie uszło jej uwagi. Kiedy winda zatrzymała się na parterze, kobieta prawie wybiegła z kabiny.

- Widzi pani drzwi? - mruknął policjant. - Proszę wyjść i więcej tu nie wracać. Ledwie drzwi kabiny zamknęły się na powrót, rozejrzała się po holu, szukając wzrokiem pani detektyw. Dostrzegła ją, znikającą w toalecie, i szybko ruszyła w tamtą stronę z twardym postanowieniem: tylko one we dwie, musi wykorzystać okazję. Kobieta stała przed lustrem. Szczupła, postawna, musiała mieć około metra osiemdziesięciu wzrostu. Niewiarygodne, ale najzwyczajniej w świecie płakała. O Jezu. Znowu się udało. Co takiego zobaczyła pani inspektor, że tak się rozkleiła? - Dobrze się pani czuje? - zagadnęła Cindy cicho. Kobieta zesztywniała, ale wyraz jej twarzy wskazywał, że gotowa jest rozmawiać. - To ty byłaś na górze. Jesteś dziennikarką? Cindy skinęła głową. - Jak ci się udało tam dostać? - Nie wiem. Jakoś się udało. Kobieta wyjęła chusteczkę, otarła oczy. - Ze mną ci się nie uda. Nic ode mnie nie usłyszysz. - Nawet o tym nie myślałam. Naprawdę dobrze się pani czuje? Kobieta odwróciła się do niej. Jej oczy krzyczały: nie mam ci nic do powiedzenia, ale widać było, że chce mówić, chce wyrzucić z siebie to, co przed chwilą zobaczyła. Cindy doskonale wyczuwała jej stan. Gdyby role się odwróciły, gdyby ona była w tej chwili na miejscu policjantki, kto wie, może by się nawet zaprzyjaźniły. Cindy wyjęła z kieszeni wizytówkę, położyła ją na brzegu umywalki. - Gdyby chciała pani porozmawiać... Przez miłą twarz pani inspektor przemknął cień uśmiechu. Cindy odpowiedziała uśmiechem. - Skoro już tu jestem... - Wyciągnęła kosmetyczkę i podeszła do lustra, zerkając na odbicie policjantki. - Łacina kamizelka - powiedziała. ROZDZIAŁ 10 Pracuję w Hall of Justice. Hall, jak zwykliśmy go nazywać, szary, dziesięciopiętrowy gmach z elewacją wyłożoną granitem, w którym mieści się miejski departament sprawiedliwości, znajduje się na rogu Szóstej i Bryant. Nawet jeśli sam budynek z jego aseptycznymi wnętrzami usiłuje komunikować swoją funkcję, otoczenie zdaje się zaprzeczać

powadze egzekwowania prawa. Wokół baraki, kantory poręczycieli, parkingi, nędzne bary. W Hallu mamy do czynienia z każdym złem: kradzieże samochodów, przestępstwa na tle seksualnym, napady. Na siódmym piętrze znajdują się biura prokuratora okręgowego, tu w szklanych boksach urzędują młodzi, obiecujący oskarżyciele. Na dziewiątym areszt śledczy. Jest nawet kostnica. Po krótkiej konferencji prasowej umówiliśmy się z Jacobim w naszym biurze, by podsumować zebrany dotąd materiał. Dwanaście osób, bo tyle nas pracuje w wydziale zabójstw, gnieździ się w jednej dużej sali oświetlonej ostrym światłem jarzeniówek. Mnie udało się zaanektować dla siebie biurko pod oknem, skąd widzę przebiegającą tuż obok budynku obwodnicę. Na biurku zawsze piętrzą się teczki, zdjęcia, okólniki. Jedynym osobistym przedmiotem jest sześcian z pleksiglasu, prezent od mojego poprzedniego partnera. Widnieje na nim napis: Chcesz wiedzieć, w którą stronę pojechał pociąg, nie patrz na tory. Zrobiłam sobie herbatę i poszłam do pokoju przesłuchań, gdzie czekał już Jacobi. Dużą tablicę stojącą w rogu podzieliłam na dwie kolumny: co wiemy i co musimy sprawdzić. Rozmowa z rodzicami pana młodego nic nie wniosła. Ojciec, gruba ryba z Wall Street, prowadził międzynarodowe interesy finansowe. Powiedział Jacobiemu, że byli z żoną w sali bankietowej, dopóki nie wyszli ostatni goście, po czym „odprowadzili dzieci na górę". Nie mają żadnych wrogów. Nie są zadłużeni, nikt im nie groził. Nie wiedzą, kto mógł zrobić coś tak strasznego. Trochę więcej szczęścia mieliśmy, przesłuchując gości z trzydziestego piętra. Małżeństwo z Chicago około wpół do jedenastej wieczorem zauważyło jakiegoś mężczyznę, który kręcił się w pobliżu Apartamentu Chińskiego: facet był średniej budowy, miał krótkie, ciemne włosy, nosił albo czarny garnitur, albo smoking. W ręku trzymał wiaderko z szampanem. Strawiliśmy na wątpliwościach kilka godzin. Minęła siódma, nasza zmiana kończyła się o piątej. - Nie masz dzisiaj randki, Boxer? - zagadnął w końcu Jacobi. - Mam kilka, Warren. - Mówię właśnie, nie masz żadnej. Do pokoju wetknął głowę nasz porucznik Sam Roth, którego nazywamy Milasem. Pomachał popołudniową „Chronicie". - Widzieliście? Na pierwszej stronie widniał tytuł wielką wytłuszczoną czcionką. „Horror nocy poślubnej w Hyatcie", przeczytałam na głos. „Morderstwo w świecie zastrzeżonym dla

najbogatszych. Trup pana młodego w apartamencie z zapierającym dech widokiem na zatokę". Roth zmarszczył brwi. - Zorganizowaliście wycieczkę z przewodnikiem po miejscu zbrodni? Ta reporterka opisuje wszystko ze szczegółami. Pod tekstem widniało nazwisko Cindy Thomas. Pomyślałam o wizytówce, którą miałam w torebce, i westchnęłam. Cindy Cholerna Thomas. - Może powinienem do niej zadzwonić i poprosić o informacje na temat dochodzenia? - ciągnął Roth. - Wejdziesz? - zapytałam. - Spójrz na tablicę. Kto wie, czy nie będzie potrzebna nam pomoc. Roth stał bez ruchu, przygryzając wargę. Już miał zamknąć drzwi za sobą, cofnął się. - Jutro piętnaście po dziewiątej chcę cię widzieć w swoim biurze, Lindsay. Musimy się zastanowić. A teraz zostawiam was samych. Przysiadłam na stole. Miałam wrażenie, że przygniata mnie ogromny ciężar. Minął cały dzień, a ja nie znalazłam ani chwili, żeby zastanowić się nad własnymi sprawami. - Dobrze się czujesz? - zapytał Jacobi. Znów zbierało mi się na płacz, czułam, że za chwilę pęknę. - Paskudna sprawa - mruknął od drzwi. - Idź do domu, weź kąpiel, czy ja wiem. Uśmiechnęłam się. Delikatność nie należała do najmocniejszych stron Jacobiego. Kiedy wyszedł, spojrzałam na prawie puste kolumny na tablicy. Sama czułam się pusta i słaba. Powoli wracała do mnie poranna wizyta u Orenthalera. I jego ostrzeżenie: Śmiertelna, Lindsay. Nagle uświadomiłam sobie, że już ósma. Nie zadzwoniłam do poleconego mi przez Orenthalera specjalisty. ROZDZIAŁ 11 Po powrocie do domu chyba zastosowałam się do rady Jacobiego. Przede wszystkim wyprowadziłam moją sukę, Martę. Kiedy jestem w pracy, zajmują się nią sąsiedzi, ale zawsze czeka na nasz wieczorny spacer. Po powrocie zrzuciłam ubranie i wzięłam gorący prysznic. Jakoś udało mi się zmyć z siebie pamięć Melanie i Davida Brandtów. Przynajmniej na tę noc.

Pozostał Orenthaler. I telefon do lekarza specjalisty, na który nie mogłam się zdobyć przez cały dzień. Tego nie byłam w stanie z siebie zmyć. Moje życie się zmieniło. Nie walczyłam już tylko z mordercami grasującymi po mieście. Musiałam walczyć o siebie. Po wyjściu spod prysznica stanęłam przed lustrem ze szczotką do włosów w ręku i przez długą chwilę wpatrywałam się w swoje odbicie. Rzadko mi się to zdarzało, ale tym razem pomyślałam, że jestem ładna. Nie piękna, ładna. Wzrost metr siedemdziesiąt pięć. Niezła sylwetka jak na osobę popijającą piwo i objadającą się lodami. Żywe ciemne oczy. Jak to możliwe, żebym miała umrzeć? Dzisiaj moje oczy były inne. Widziałam w nich strach. Wszystko wydawało się inne. Trzymaj się na fali, usłyszałam stanowczy głos. Nie daj się. Nigdy się nie dawałaś. Dlaczego ja? Pytanie powracało natrętnie, choć usiłowałam je ignorować. Włożyłam dres, zawiązałam włosy w koński ogon i poszłam do kuchni. Nastawiłam wodę na makaron, podgrzałam sos sprzed kilku dni, który znalazłam w lodówce. Kiedy zaczął pyrkotać, puściłam płytę Sarah McLahan i usiadłam na blacie kuchennym z kieliszkiem wina. Słuchając muzyki, tarmosiłam Martę za uchem. Rozwiodłam się dwa lata temu i od tego czasu mieszkam sama. Nienawidzę mieszkać sama. Uwielbiam ludzi, kocham przyjaciół. Kochałam mojego męża, Toma, bardziej niż życie. Dopóki mnie nie zostawił. „Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, Lindsay. Kocham cię, ale muszę odejść. Muszę poszukać sobie kogoś innego. Nic więcej nie potrafię powiedzieć". Chyba był szczery, ale nigdy nie słyszałam czegoś równie głupiego i smutnego. Serce mi pękło na tysiące kawałków. Ciągle jest pęknięte. Nienawidzę mieszkać sama, ale boję się być z kimś. Bo jeśli przestanie mnie kochać? Nie poradziłabym sobie z tym. Spławiam każdego faceta, który pojawia się w pobliżu mnie. A jednak nienawidzę być sama. Szczególnie dzisiaj. Moja matka umarła na raka piersi, kiedy kończyłam college. Przeniosłam się wtedy z Berkeley do miasta, żeby być przy niej i zaopiekować się młodszą siostrą, Cat. Mama za późno zaczęła się leczyć. Zawsze reagowała za późno, gdy nic już nie można było zrobić. Tak samo było z jej małżeństwem. Ojciec odszedł od nas, kiedy miałam trzynaście lat. Potem widziałam go zaledwie dwa razy. Przez dwadzieścia lat nosił mundur. Uchodził za dobrego glinę. Po służbie szedł do swojego baru, Alibi, i oglądał mecze Giantsów. Czasami zabierał mnie ze sobą, żeby pochwalić się kolegom „swoją małą maskotką".

Kiedy sos się zagrzał, polałam nim fusilli, po czym z talerzem i miską sałaty poszłam na taras, Marta za mną. Nie odstępuje mnie na krok, od kiedy wzięłam ją ze schroniska. Usiadłam, oparłam stopy na sąsiednim krześle, a talerz postawiłam sobie na kolanach. Po drugiej stronie jarzyły się światła Oakland niczym tysiące nieprzyjaznych oczu. Patrzyłam na nie i po raz drugi tego dnia poczułam łzy napływające pod powiekami. Marta kilka razy szturchnęła mnie delikatnie nosem, a kiedy nie zareagowałam, dokończyła moje fusilli. ROZDZIAŁ 12 Kwadrans po dziewiątej następnego dnia zapukałam w oszklone drzwi gabinetu porucznika Rotha. Roth lubi mnie jak córkę - to jego słowa. Nie zdaje sobie sprawy, jak potrafi być protekcjonalny. Często mam ochotę powiedzieć mu, że lubię go jak dziadka. Spodziewałam się tłumu, przynajmniej kilku ludzi ze Spraw Wewnętrznych, może kapitana Weltinga, który zawiaduje Biurem Inspektorów, ale kiedy Roth skinął, żebym weszła, okazało się, że w pokoju poza nami jest tylko jedna osoba. Sprawiający miłe wrażenie facet w niebieskiej koszuli i krawacie w paski. Ciemne, krótko ostrzyżone włosy, przystojna, inteligentna twarz. Miałam wrażenie, że ożywił się na mój widok, ale pomyślałam: Gładki. Ktoś z biura rzecznika prasowego albo z Ratusza. Czułam, że rozmawiali o mnie. Idąc na spotkanie, przygotowałam sobie przekonującą linię obrony w sprawie przecieku informacji: późno przyjechałam na miejsce zbrodni i byłam zajęta ważniejszymi sprawami niż pilnowanie, czy po piętrze nie kręcą się reporterzy. Roth mnie jednak zaskoczył. - „Weselny Blues", tak to nazywają - powiedział, podsuwając mi „Chronicie" pod nos. - Widziałam - mruknęłam z ulgą, wiedząc, że mogę skupić się na sprawie. Spojrzał na faceta z Ratusza. - Będziemy o tym czytać w nieskończoność. Obydwoje bogaci, obydwoje po uniwersytetach Ivy League, znani i lubiani. Przypomina się młody Kennedy i ta jego jasnowłosa żona, ich tragedia. - Dla mnie nie ma znaczenia, kim byli - powiedziałam. - A jeśli chodzi o wczorajszy dzień, Sam... Powstrzymał mnie gestem dłoni. - Zapomnij o tym. Rozmawiałem już z szefem. Będzie osobiście czuwał nad

dochodzeniem. Ponownie zerknął na Gładkiego. - Nie możemy dopuścić, by zdarzyły się jakiekolwiek niedopatrzenia, to zbyt ważna sprawa. - Tu zwrócił się do mnie: - Zmieniamy zasady. Atmosfera nagle zrobiła się gęsta; wszystko zostało ustalone, dochodzenie „o szczególnym priorytecie", pomyślałam kwaśno. Odezwał się Pan Ratusz: - Burmistrz i szef policji uważają, że powinniśmy działać wspólnie. Jeśli zgodzi się pani współpracować z kimś nowym - dodał. Dopiero teraz zauważyłam świadczące o zmęczeniu zmarszczki wokół jego oczu. - Nowym? - Spojrzałam pytająco na faceta, potem na Rotha. - To twój nowy partner. Ależ mnie urządzili. Czegoś takiego się nie robi, oburzyłam się w duchu. - Chris Raleigh - przedstawił się Gładki z Ratusza, wyciągając dłoń. Nie wykonałam najmniejszego ruchu. - Kapitan Raleigh pracuje dla burmistrza, od kilku lat specjalizuje się w szczególnie delikatnych sprawach. - Tak? - Usiłujemy przeciwdziałać społecznym konsekwencjom przestępstw - wyjaśnił skromnie. - Coś w rodzaju marketingu - rzuciłam. Uśmiechnął się. Gładki, pewny siebie, efektywny: tak sobie wyobrażałam facetów zasiadających w salach konferencyjnych Ratusza. - Wcześniej Chrisowi podlegał północny rejon miasta. - Komenda na Embassy Row - prychnęłam. Często pokpiwaliśmy z tych z Embassy Row. Mieli pod sobą bogate, wielkopańskie dzielnice od Nob Hill do Pacific Heights. Stare damy, którym zdarzało się słyszeć podejrzane hałasy koło swoich miejskich rezydencji, albo spóźnialscy turyści, którzy wracając w nocy, zastawali drzwi pensjonatów zamknięte na głucho - to były ich najbardziej palące problemy. Ignorując faceta, zwróciłam się do Rotha: - A co z Warrenem? Od dwóch lat prowadzimy wspólnie wszystkie sprawy. - Jacobi przechodzi na inne stanowisko. Mam robotę w sam raz dla niego. Nie chciałam rozstawać się ze swoim partnerem, pomimo wszystko lubiłem tego zrzędę, ale Jacobi z kwaśnym usposobieniem był sam sobie największym wrogiem.

- Zgadza się pani, inspektorze? - zapytał Raleigh ku mojemu zaskoczeniu. Tak naprawdę nie miałam wyboru. Skinęłam potakująco głową. - Jeśli nie będzie pan przeszkadzał. Poza tym nosi pan ładniejsze krawaty niż Jacobi. - Prezent na Dzień Ojca. - Raleigh uśmiechnął się promiennie. Nie mogłam uwierzyć, ale poczułam rozczarowanie. Chryste, Lindsay. Nie zauważyłam obrączki. Lindsay! - Zabieram ci wszystkie pozostałe sprawy - oznajmił Roth. - Nie będziesz miała żadnych innych obciążeń. Jacobi może pilnować szczegółów, jeśli chce brać udział w dochodzeniu. - Kto będzie odpowiedzialny za całość? - Dotąd, pracując z Jacobim, to ja decydowałam, przywykłam do tego. Roth prychnął śmiechem. - Chris pracuje dla burmistrza, był szefem komendy. Kto twoim zdaniem ma kierować sprawą? - Pani prowadzi robotę w terenie, zbiera informacje, ja zajmuję się resztą, zgoda? podsunął Raleigh. Przyjrzałam mu się z wahaniem. Gładki, cholernie gładki. - Chcesz, żebym zapytał Jacobiego, czy ma jakieś zastrzeżenia? - zagadnął Roth. - Będzie pani wiedziała o każdym moim kroku - zapewnił Raleigh. Nigdy nie umiałam prowadzić negocjacji i wiedziałam, że nic więcej nie wytarguję, ale przynajmniej nie próbowali zabrać mi sprawy. - Jak się mam do pana zwracać? Kapitanie? Raleigh przerzucił nonszalanckim gestem brązowy sportowy płaszcz przez ramię i ruszył ku drzwiom. - Proszę spróbować po imieniu. Od pięciu lat nie noszę munduru. - W porządku, Raleigh. - Uśmiechnęłam się blado. - Widziałeś kiedyś trupa, pracując w Północnej? ROZDZIAŁ 13 Żartowaliśmy w wydziale, że nasza kostnica ma świetny klimat do pracy. Nic tak nie pobudza weny detektywa jak zapach formaliny i przygnębiająca biel szpitalnych kafelków. Ale tu były ciała. Tu też urzędowała moja kumpelka Claire. Niewiele da się powiedzieć o Claire Washburn poza tym, że jest świetna w swoim

fachu, całkowicie mu oddana i że nie mam lepszej przyjaciółki. Od sześciu lat jest lekarzem policyjnym i to ona odwala całą robotę, choć zaszczyty i pochwały zbiera Anthony Righetti, jej nadęty szef. Ale Claire nie lubi się skarżyć. Widać nawet w San Francisco pomysł, żeby kobieta zajmowała stanowisko głównego lekarza policyjnego, wydaje się trudny do przełknięcia. Kobieta, do tego czarna. Zostaliśmy z Chrisem Raleigh wprowadzeni do biura Claire. Przywitała nas w białym fartuchu z wyhaftowaną na kieszeni ksywką „Motyl". Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy przy pierwszym spotkaniu z Claire, to zbędne dwadzieścia pięć kilogramów, których mogłaby się pozbyć. „Jestem w formie - żartuje z siebie. - Kulistej". Druga rzecz to emanująca z niej pogoda. Ta kobieta o ciele bramina, umyśle sokoła i duszy motyla zawsze jest w dobrym nastroju. Przywitała

mnie

zmęczonym,

ale

zadowolonym

uśmiechem

osoby,

która

przepracowała całą noc i wie, że nie zmarnowała tego czasu. Kiedy przedstawiłam jej Raleigha, strzeliła do mnie oczami. To, czego ja musiałam uczyć się przez lata obcowania z różnymi cwaniakami, ona zdaje się mieć we krwi. Zawsze podziwiałam ją za sposób, w jaki daje sobie radę z szefem, oraz za to, że potrafi łączyć obowiązki zawodowe z wychowywaniem dwójki nastolatków. Jej udane małżeństwo z Edmundem, muzykiem grającym w San Francisco Symphony Orchestra, pozwalało wierzyć, że instytucja małżeństwa ma jeszcze jakieś widoki. - Czekałam na ciebie - powiedziała, ściskając mnie. - Dzwoniłam wczoraj wieczorem. Nie odsłuchałaś sekretarki? Gdyby nie obecność Raleigha, pewnie powiedziałabym jej wszystko: o wizycie u Orenthalera, Neglim. Wszystko. - Byłam wykończona. Miałam ciężki dzień. - Pracusie. - Raleigh zachichotał. - Wygląda na to, żeście się dobrały w korcu maku. - Standardowe przygotowania do autopsji. - Claire uśmiechnęła się szeroko. - Nie uczą was tego w Ratuszu? Rozłożył ręce. - No właśnie. - Pokiwała z politowaniem głową i przyjęła poważny ton. - Skończyłam wstępne badanie. Chcesz zobaczyć ciała? - zwróciła się do mnie. Chciałam. - Przygotuj się. Ta dwójka nie przypomina par młodych ze zdjęć w Modern Bride.

Poprowadziła nas do sali, w której leżały zwłoki Brandtów. W pewnym momencie wzięła mnie pod ramię i szepnęła do ucha: - Niech zgadnę. Powiedziałaś Jacobiemu, żeby pocałował się w nos, i wzięłaś sobie tego księcia z bajki? - To facio od burmistrza, Claire - mruknęłam z wątłym uśmiechem. - Będzie pilnował, żebym nie mdlała na widok krwi. - W takim razie trzymaj się go - powiedziała, otwierając drzwi. ROZDZIAŁ 14 Od sześciu lat widywałam zwłoki, ale tym razem przeszły mnie ciarki. Leżeli obok siebie z twarzami zastygłymi w śmiertelnym przerażeniu. David i Melanie Brandt. Nigdy chyba prawda o kruchości życia nie dotarła do mnie tak wyraziście jak w tamtej chwili. Zatrzymałam wzrok na twarzy Melanie. Wczoraj, w sukni ślubnej, wyglądała jak pogrążona we śnie. Dzisiaj jej nagie, sztywne, groteskowo wygięte ciało budziło przerażenie. Przez sześć lat pracy w wydziale zabójstw ani razu nie odwróciłam wzroku. Dopiero teraz. Poczułam dłoń Claire na ramieniu, oparłam się o przyjaciółkę i ze zdziwieniem spostrzegłam, że to nie Claire, ale Raleigh. Zmieszana i zirytowana, wyprostowałam się natychmiast. - Dziękuję - mruknęłam. - Wszystko w porządku. - Od ośmiu lat siedzę w tej robocie, ale też nie mogę na nich patrzeć - powiedziała Claire. Odsłoniła zwłoki Davida Brandta i wskazała na ranę na lewej piersi. - Nóż wszedł w prawą komorę, między czwartym żebrem i mostkiem, przecinając aortę. - Naciągnęła rękawiczki chirurgiczne. - Nastąpiło zatrzymanie pracy serca. - Umarł na zawał? - zapytał Raleigh. - Dysocjacja elektromechaniczna - wyjaśniła Claire. - Fachowe określenie tego, co się dzieje, kiedy człowiek otrzymuje cios w serce. - Narzędzie? - odezwałam się. - Na razie potrafię powiedzieć tyle tylko, że był to zwykły nóż o prostym ostrzu. Bez cech charakterystycznych. Zabójca musiał być średniego wzrostu, jakieś metr siedemdziesiąt,

siedemdziesiąt pięć, praworęczny. Nóż wszedł trochę pod kątem, od dołu w górę. Pan młody miał metr osiemdziesiąt dwa. U jego żony, wzrostu metr sześćdziesiąt pięć, cios został zadany z góry. Obejrzałam dokładnie dłonie pana młodego. - Nie ma żadnych śladów walki? - Żadnych. Ten biedak musiał być potwornie przerażony. Odruchowo spojrzałam na twarz Brandta, ale Claire pokręciła głową. - Nie to miałam na myśli. Chłopcy Charliego Clappera zebrali próbki cieczy, którą znaleźli na butach ofiary i na podłodze. - Pokazała małą fiolkę z mikroskopijnymi kropelkami płynu. Patrzyliśmy na nią, nic nie rozumiejąc. - Uryna - wyjaśniła Claire. - Biedak posikał się w majtki. - Zakryła zwłoki prześcieradłem. - Możemy zachować ten drobny sekret dla siebie. - Tu westchnęła i podeszła do Melanie. - Niestety, ona nie zginęła tak szybko jak on. Być może zaskoczyła zabójcę. Ma ślady na nadgarstkach i na szyi, próbowała się bronić. Wyjęłam próbki naskórka spod jej paznokci, zobaczymy, co wykażą badania. Pierwszy cios otrzymała powyżej żołądka, cięcie idzie aż do płuc, rana jest tak rozległa, że już tylko to mogło spowodować śmierć z upływu krwi. - Claire wskazała dwie pozostałe rany na piersi. - W osierdziu było tyle krwi, że można by zbierać ręcznikiem. - Wygląda to tak, jakby chciał zadać obojgu identyczne rany - powiedziałam. - Też o tym myślałam - przytaknęła Claire. - Mierzył prosto w serce. Raleigh zmarszczył czoło. - Zawodowiec? - Z technicznego punktu widzenia, sądząc po rodzaju ran, owszem, chociaż nie przypuszczam. W głosie Claire dało się słyszeć wahanie. Podniosłam wzrok i spojrzałam jej w oczy. - Była molestowana seksualnie? - Są ślady penetracji post mortem - powiedziała z trudem. - Śluzówka pochwy była bardzo obrzmiała, znalazłam też otarcia. Zesztywniałam z wściekłości. - Zgwałcił ją. - Jeśli tak, to był to wyjątkowo brutalny gwałt. Nie widziałam jeszcze tak powiększonej szyjki macicy. To nie mógł być penis. - Jakieś tępe narzędzie?

- Otarcia mógł spowodować pierścionek albo obrączka. Tak jakby morderca użył pięści. Przeszedł mnie dreszcz obrzydzenia i zgrozy. Pięść. Morderca chciał za wszelką cenę splugawić zwłoki: Dlaczego? - Jeśli wytrzymasz, pokażę ci coś jeszcze. - Claire przeszła do sąsiedniego laboratorium, gdzie na białym papierze leżał umazany krwią smoking pana młodego. Uniosła go, chwytając za kołnierz. - Clapper mi go pożyczył. Należało ustalić, czyja krew się na nim znajduje. Lewa strona marynarki była przecięta, wokół widniały rdzawe plamy. - Interesujące, ale poza krwią Davida Brandta jest tu jeszcze czyjaś - powiedziała Claire. Patrzyliśmy na nią bez słowa. - Mordercy? - zapytał wreszcie mój nowy partner. Claire pokręciła głową. - Nie. Panny młodej. Przywołałam przed oczy scenę zbrodni. Zwłoki pana młodego leżały tuż przy drzwiach, w salonie, zwłoki Melanie dziesięć metrów dalej, w sypialni. - Jakim sposobem jej krew mogła się tam znaleźć? - zapytałam zaskoczona. - Też się nad tym zastanawiałam, w końcu przyłożyłam marynarkę do ciała Brandta. Przecięcie jest w innym miejscu niż rana, dziewięć centymetrów powyżej czwartego żebra, gdzie ciął nóż. Co więcej, ta cholerna marynarka nie pasuje nawet do spodni - mówiła Claire. A więc marynarka znaleziona na podłodze nie należała do pana młodego, tylko do mordercy. - Zawodowiec tak by nie postąpił - dodała. - Mógł wykorzystać weselne zamieszanie dla swoich celów - powiedział Raleigh. Pomyślałam o jeszcze gorszej możliwości i przeszły mnie ciarki. - Mógł być gościem. ROZDZIAŁ 15 Palce Cindy Thomas z ledwością nadążały za kłębiącymi się w głowie myślami. Do zamknięcia popołudniowego wydania „Chronicie" pozostała zaledwie godzina. Od boya w Hyatcie udało się jej wydobyć nazwiska dwójki gości, którzy byli na weselu Brandtów i jeszcze nie opuścili hotelu. Rozmawiała z nimi wieczorem i z ich

opowieści odtwarzała teraz wydarzenia fatalnej nocy: przysięgi, toasty, ostatni romantyczny taniec młodej pary. Inni reporterzy mieli do dyspozycji wyłącznie skąpe informacje przekazane przez policję. Cindy biła ich na głowę. Wygrywała i rozkoszowała się tym uczuciem. Od kiedy zaczęła pracować w „Chronicie", nie napisała równie dobrego materiału. Możliwe, że jeszcze nigdy w życiu nie napisała nic równie dobrego. Akcja w Hyatcie uczyniła z niej redakcyjną sławę. Ludzie, których ledwo znała, zatrzymywali ją i składali gratulacje. Sam naczelny pofatygował się do działu miejskiego, żeby zobaczyć bohaterkę dnia. Dział miejski przygotowywał właśnie materiał o demonstracji w Mili Valley: chodziło o zmniejszenie ruchu drogowego w pobliżu tamtejszej szkoły. Cindy nie wyszła poza pierwszą stronę tekstu. Stukając w klawiaturę, dojrzała kątem oka zbliżającego się do jej biurka szefa działu, Sydneya Glassa, którego nazywano w redakcji El Sid. Stanął naprzeciwko niej z ciężkim westchnieniem. - Musimy pogadać. Przestała pisać, podniosła powoli głowę. - Nasza dwójka od spraw kryminalnych nie daje mi żyć, są wściekli, chcą pisać o tym morderstwie. Suzy czeka w Ratuszu na wspólne oświadczenie burmistrza i szefa policji. Stone przygotowuje materiał o rodzinach obydwu ofiar. Do kupy mają dwadzieścia lat doświadczenia i dwa Pulitzery. To ich działka. Cindy na moment stanęło serce. - Co im powiedziałeś? Oczami duszy widziała parę zachłannych wyjadaczy, usiłujących wyrwać tę sprawę. Jej sprawę. - Pokaż mi, co masz - powiedział El Sid, przechodząc na drugą stronę biurka i zerkając przez ramię Cindy na ekran komputera. - Z grubsza w porządku. „Zbolały" musisz umieścić tutaj, koło podmiotu „ojciec panny młodej". Nic tak nie złości Idy Morris jak zły szyk zdania. Cindy zaczerwieniła się jak uczennica. - Wiem, wiem, spieszę się, zaraz zamykamy numer... - Wiem, kiedy zamykamy numer. Jeśli chcesz, żeby materiał poszedł, musi być porządnie napisany. El Sid przez długą jak wieczność chwilę mierzył Cindy uważnym spojrzeniem. - A zwłaszcza jeśli chcesz dalej pisać o tej sprawie. - Glass skrzywił się, co w jego

przypadku oznaczało uśmiech. - Powiedziałem im, że jest twoja, Thomas. Cindy miała ochotę rzucić się swojemu opryskliwemu szefowi na szyję. - Mam jechać do Ratusza? - zapytała. - Więcej dowiesz się w hotelu. Wracaj do Hyatta. El Sid odwrócił się, odszedł kilka kroków, przystanął i rzucił przez ramię: - Jeśli ci zależy, żeby dalej pisać o tym morderstwie, musisz znaleźć informatora w policji. Im szybciej, tym lepiej. ROZDZIAŁ 16 Po wyjściu z kostnicy wróciliśmy z Chrisem Raleigh do biura, oboje pogrążeni w milczeniu. Nie dawały mi spokoju różne detale związane ze sprawą. Dlaczego morderca zabrał marynarkę ofiary? Dlaczego zostawił szampana? To nie miało sensu. - No i mamy morderstwo na tle seksualnym. Paskudne morderstwo - odezwałam się w końcu. - Trzeba sprawdzić wyniki autopsji w bazach danych FBI, może coś znajdziemy. Musimy porozmawiać z rodzicami panny młodej. Musimy sporządzić listę wszystkich jej znajomych z okresu, zanim poznała Davida. I wszystkich gości weselnych. - Może najpierw upewnijmy się, co to za facet, zanim zaczniemy szukać zaproponował mój nowy partner. - Spodziewasz się, że się zgłosi, by odebrać smoking? Nie rozumiem, o co ci chodzi. - Chodzi mi o to, żeby nie zawracać głowy ludziom w żałobie, póki nie dowiemy się czegoś więcej. Nie wiemy na razie, czyja to marynarka. Nie wiemy też, czy morderca był gościem weselnym. - A do kogo miałby należeć, twoim zdaniem, ten cholerny smoking? Do rabina? Raleigh posłał mi szybki uśmiech. - Może ktoś go podrzucił dla zmylenia śladów. - Wycofujesz się? - zapytałam. - Nie wycofuję się, ale dopóki nie będziemy mieli jakichś konkretów, każdy były chłopak panny młodej i każdy facet, któremu Gerald Brandt zaszkodził w interesach, może być potencjalnym podejrzanym. Wolałbym tego uniknąć. Gadanie. Brandt i Weil, ojciec panny młodej, to VIP - y. Szukaj swojego mordercy, Lindsay, ale spokojnie, wyhamuj. Nie narażaj wydziału. - Myślałam, że powinniśmy zacząć od założenia, że morderca był na weselu warknęłam.

- Powinniśmy mieć pewność, zanim zaczniemy rozkładać na czynniki pierwsze życie seksualne drużby pana młodego. Pokiwałam głową, nie odrywając oczu od twarzy mojego partnera. - W takim razie zajmijmy się tymczasem naszym drugim mocnym tropem, Chris. Przez chwilę w milczeniu mierzyliśmy się wzrokiem. - Jak myślisz, dlaczego morderca zamienił marynarki? - zapytałam. Raleigh oparł się o ścianę. - Miał ją na sobie, kiedy zabijał. Była poplamiona krwią, a on musiał wymknąć się z hotelu, nie zwracając na siebie uwagi. Marynarka pana młodego była pod ręką, dlatego ją wziął. - A swoją przeciął, licząc, że nikt nie zauważy zamiany? Inny rozmiar, inna firma. Mielibyśmy to przeoczyć? Dlaczego ją zostawił? Nie prościej byłoby ją włożyć do torby i wynieść? Ukryć za pazuchą? - W porządku - zgodził się Raleigh. - Nie wiem. A ty, jak myślisz? Ja też nie wiedziałam, ale coś zaczynało mi świtać. - Pierwsza możliwość: spanikował. Może zadzwonił telefon albo ktoś zapukał do drzwi. - W noc poślubną? - Jakbym słyszała swojego byłego partnera. Ruszyłam w kierunku biura, Raleigh dogonił mnie, otworzył drzwi, poczekał, aż wejdę, i chwycił moją rękę. - A druga możliwość? Zatrzymałam się, spojrzałam mu w oczy. - Jakie masz doświadczenie w tej materii? Uśmiechnął się. - Byłem żonaty - powiedział pewnym, spokojnym głosem. Milczałam. Zaczynałam się bać. Morderca zostawiał nam swój podpis? Bawił się z nami? Celowo pozostawił ślady? Facet, który dokonuje zabójstwa raz, z racji zawodu miłosnego, nie będzie zostawiał tropu. Zawodowiec też nie. Tropy zostawiają seryjni. ROZDZIAŁ 17 Phillip Campbell był tak pochłonięty swoimi myślami, że nie zwracał uwagi na

wspaniały widok otwierający się z okna, przy którym stał. Gra wreszcie się zaczęła. Miasto nad zatoką nigdy już nie będzie takie jak przedtem. Ja nie będę już taki jak przedtem. Skomplikowane - inaczej, niż mogłoby się wydawać, ale na swój sposób piękne. Zamknął drzwi od swojego gabinetu, jak zawsze, kiedy był pogrążony w pracy. Od pewnego czasu przestał jadać lunch razem ze współpracownikami. Nudzili go. Nudziły go ich banalne problemy. Kursy akcji. Wyniki meczów koszykówki. Plany wakacyjne. Płytkie, drobnomieszczańskie marzenia. Jego były dalekosiężne. Jak marzenia mogołów z Doliny Krzemowej, którzy wymyślają nowe światy. To już przeszłość. Teraz miał swoją tajemnicę. Największą tajemnicę na świecie. Odsunął urzędowe papiery na brzeg biurka. To też już przeszłość, pomyślał. Moje dawne ja Nuda. Pszczoła robotnica. Otworzył lewą górną szufladę. W głębi, za różnymi prywatnymi drobiazgami, stało zamykane na klucz pudełko, niewielkie, mieszczące kartoniki o wymiarach dziewięć na piętnaście centymetrów. To teraz mój świat. Wrócił myślami do Hyatta. Piękna, porcelanowa twarz panny młodej i krwawy kwiat na jej piersi, Ciągle nie mógł uwierzyć, że to się zdarzyło naprawdę. Zgrzyt zagłębiającego się w chrząstce noża. Ostatnie tchnienie. Jak oni się nazywali? Chryste, zapomniał. Nie! Brandtowie. Ciągle o nich piszą w prasie, mówią w telewizji. Znalazł klucz, otworzył pudełko. Upajał się swoimi marzeniami. Plik starannie ułożonych fiszek. W porządku alfabetycznym. Zaczął je przeglądać po kolei. Nowe nazwiska. King... Merced... Passeneau... Peterson. Same pary młode. ROZDZIAŁ 18 Po powrocie z kostnicy zastałam na swoim biurku kilka pilnych wiadomości. Dobrze niech będą pilne. Dzwonił Charlie Clapper. Jacyś dziennikarze z Association Press, z telewizji. I kobieta z „Chronicie", która dała mi swoją wizytówkę. Pojadając kurczaka z rożna i sałatkę z gruszek, wystukałam numer Clappera. - Tylko dobre wiadomości - zaczęłam żartem, kiedy usłyszałam jego głos w

słuchawce. - W takim razie zadzwoń pod któryś 0700. Za dwa papierki za minutę usłyszysz każdą dobrą wiadomość, jaką sobie zamarzysz. Wyczułam to już w tonie jego głosu. - Nic nie znalazłeś? - Mnóstwo niczego, Lindsay. Odciski panny młodej, pana młodego, kierownika zmiany, pokojówek. - Wziąłeś odciski z ciał? - Nie dawałam za wygraną. - Morderca dotykał Melanie Brandt. Podniósł ją z podłogi i położył na łóżku. Pamiętałeś o szampanie? - Jasne. Nic. Facet był bardzo ostrożny. - A podłoga? Mikroślady? Odciski butów? - Nic, poza sikami. - Clapper się zaśmiał. - Jesteś bardzo przenikliwa, Lindsay, ale ja zęby zjadłem na tej robocie. Dałem marynarkę pod mikroskop. Zadzwonię, jak będę coś wiedział. - Dzięki, Charlie - mruknęłam zawiedziona. Przerzucając kartki, natknęłam się na nazwisko Cindy Thomas. Zwykle w czasie dochodzenia nie oddzwaniam do dziennikarzy, ale ta okazała sporo sprytu, żeby dostać się na miejsce zbrodni. A potem taktu: tam w toalecie Hyatta potrafiła wycofać się we właściwym momencie. Odebrała od razu telefon. - Dziękuję, że pani dzwoni, inspektorze - ucieszyła się serdecznie. - Jestem to pani winna. Pomogła mi pani pozbierać się. - Każdemu się zdarza. Zawsze tak pani przeżywa to, co zastaje na miejscu zbrodni? Pracuje pani przecież w wydziale zabójstw, prawda? Nie miałam siły ani ochoty prowadzić z nią pojedynku na słowa, użyłam więc grepsu Jacobiego: - Zawsze płaczę na weselach. W czym mogę pani pomóc, pani Thomas? - Cindy... Wyświadczę ci przysługę. Może mi się zrewanżujesz. - Tu chodzi o paskudne morderstwo. Nie będę wchodziła w żadne układy. Potrafię być niemiła, kiedy jestem coś komuś winna. - Miałam nadzieję, że dowiem się, co myślisz o tych dwojgu. - Czy nie Tom Stone zajmuje się u was morderstwami? - spytałam. Usłyszałam, jak bierze głęboki oddech. - Nie będę łgała. Zwykle pisuję o lokalnych sprawach dla działu miejskiego.

- To ci się trafiła prawdziwa gratka. Tragiczna noc poślubna. Zamiast raju piekło. Szybko się pniesz. - Prawdę powiedziawszy... nigdy nie widziałam czegoś takiego, inspektorze. David Brandt... tam na podłodze. Wiem, co myślisz, ale nie chodzi mi tylko o materiał. Chciałabym pomóc, jeśli tylko mogę. - Doceniam twoje dobre intencje, ale mamy sporo chętnych na miejscu. Im też trzeba dać okazję, prawda? Poza tym muszę ci powiedzieć, że szef nie zaprosił mnie na służbowe śniadanie, żeby uczcić twoje pojawienie się na trzydziestym piętrze Hyatta. Jestem faktycznie odpowiedzialna za to, co dzieje się na miejscu przestępstwa. - Nie przypuszczałam, że uda mi się tam dostać. - Ustaliłyśmy zatem, że nie wiemy, kto jest co komu winien, ale skoro to ja mam... Przerwała mi suchym, oficjalnym tonem: - Zadzwoniłam, żeby dowiedzieć się, co myślisz o artykule, który ma się ukazać w popołudniowym wydaniu. Wiesz, że ojciec pana młodego zajmuje się wykupem firm. Nasz redaktor od spraw gospodarczych dowiedział się z serwisu Bloomberga, że Brandt w ostatniej chwili wycofał się z poważnej transakcji w Nowogrodzie. Miał przejąć ogromne zakłady samochodowe należące do rosyjskiego konglomeratu działającego na czarnym rynku. Chodziło o transakcję na dwieście milionów dolarów. Bez forsy Brandta tamci znaleźli się na lodzie. Nastroje podobno nie najlepsze. - Nie najlepsze? - Zaśmiałam się. - Ja zdaje się też za chwilę będę w nie najlepszym nastroju. - Krótko mówiąc, Rosjanie zostali wydymani. - Morderstwo na zlecenie to przestępstwo federalne - rzuciłam do słuchawki. - Jeśli coś jest na rzeczy, powinnaś zadzwonić do Waszyngtonu. - Pomyślałam, że powinnaś o tym wiedzieć. Przy okazji, udzielisz nam krótkiej informacji, jakie inne hipotezy bierzecie pod uwagę? - Jasne. Bierzemy pod uwagę inne hipotezy, to musi ci na razie wystarczyć. - Dzięki. - Westchnęła. - Macie już krąg podejrzanych? - Kazali ci o to pytać? Wiesz, że na ten temat nic nie usłyszysz. - Całkiem prywatnie. Bez podawania źródeł. Jak znajoma znajomej. Słuchając jej, przypominałam sobie własny start. Wszystkie drogi zdawały się zamknięte, dopóki ktoś nie pokazał mi wąskiej szczeliny, przez którą mogłam się przecisnąć. - Powiedziałam, pani Thomas, że nic nie obiecuję - oznajmiłam znacznie łagodniejszym tonem.

- Cindy. Mów mi przynajmniej Cindy. Do następnego razu, kiedy znowu rozsypiesz się w toalecie. - Dobrze, Cindy. Będę o tobie pamiętać. ROZDZIAŁ 19 Nie chciałam wracać do domu, a czułam, że w pracy też już dłużej nie wysiedzę. Chwyciłam torbę, zjechałam do podziemnego garażu i uruchomiłam swojego starego, wiernego bronco, nie bardzo wiedząc, dokąd się wybieram. Jechałam przed siebie: Czwartą, Trzecią, potem Mission, obok Moscone Center, mijałam kawiarnie, zamknięte sklepy. Aż dojechałam do Embarcadero. Na Battery zakręciłam i zaczęłam oddalać się od zatoki. Nie planowałam żadnej trasy, ale moje ręce same podejmowały decyzje, dokądś mnie prowadziły. Przed oczami migały mi obrazy zamordowanej pary. Echo słów Orethalera. W końcu zadzwoniłam jednak do doktora Medveda, hematologa, i umówiłam wizytę. Zbliżałam się do Sutter. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, dokąd jadę. Byłam na Union Sąuare. Nie wiedząc kiedy, parkowałam przed jasno oświetlonym wejściem do Hyatta. Mignęłam blachą kierownikowi zmiany i wjechałam na trzydzieste piętro. Przed Apartamentem Chińskim siedział policjant. Znałam no. David Hale z Komendy Miejskiej. Podniósł się z krzesła na mój widok. - Nie ma pani dokąd pójść, inspektorze? Wejście do apartamentu zagrodzone było żółtą taśmą. Hale dał mi klucz. Zerwałam jeden kawałek taśmy i przesmyknęłam się pod pozostałymi paskami, szybko przekręciłam klucz w zamku i byłam w środku. Jeśli nigdy nie byliście na miejscu zbrodni krótko po jej dokonaniu, nie znacie tego uczucia niepokoju, które ogarnia człowieka. Miałam wrażenie, że duchy Davida i Melanie Brandtów ciągle są tam obecne. Byłam pewna, że coś przeoczyłam i powinnam to teraz znaleźć. Co? Wnętrze wyglądało mniej więcej tak, jak zapamiętałam je, wychodząc. Zniknął wschodni dywan, zabrany do laboratorium Clappera, ale pozostały zaznaczone krecią na podłodze pozycja ciał i plamy krwi. Patrzyłam na miejsce, w którym zginął David, usiłując odtworzyć w myślach prawdopodobny przebieg zdarzeń. Młodzi spełniają toast. (Na stoliku przy drzwiach na taras stały kieliszki z niedopitym

szampanem). Może David dał właśnie Melanie kolczyki. (Koło umywalki w łazience znaleźliśmy otwarte etui). David słyszy pukanie, otwiera drzwi. Do pokoju wchodzi morderca z szampanem. Może David go zna. Może rozstali się na dole, gdy przyjęcie dobiegło końca. Pojawia się nóż. Tylko jeden cios. Pan młody osuwa się po drzwiach. Wszystko rozgrywa się błyskawicznie, bez jednego krzyku. „Biedak posikał się w portki", powiedziała Claire. Panna młoda też nie krzyknęła? Może była w łazience. (Pudełeczko od jubilera). Może poszła włożyć kolczyki. Morderca rozgląda się po pokoju, widzi wychodzącą z łazienki, nie podejrzewającą niczego Melanie. I ja ją widzę, uśmiechniętą, rozpromienioną. Czy morderca ją znał? Czy ona go znała? Jest takie stare powiedzenie Indian Nawaho: „Nawet wiatr, który nie wieje, ma swój głos". Wsłuchuję się w ciszę apartamentu. Odpowiedz mi, Melanie. Jestem tu, żeby cię wysłuchać. Czuję ciarki na skórze, przed moimi oczami rozgrywa się scena morderstwa. Melanie walczy, próbuje uciekać. (Siniaki i zadrapania na rękach, na szyi). Morderca zadaje jej pierwszy cios już w sypialni, obok łóżka. Jest przerażony tym, co zrobił, ale i podniecony. Melanie nie umiera od razu. Napastnik uderza ponownie. Potem jeszcze raz. Kładzie ją na łóżku. (Przenosi ciało, nie ciągnie. Na podłodze nie ma śladów krwi). To ważne. Stara się być delikatny. Stąd przypuszczam, że mógł ją znać. Może kiedyś ją kochał? Składa jej dłonie na brzuchu, wygląda, jakby spała. Może mówi sobie, że to, co zrobił, to tylko zły sen. Nic nie wskazuje, by morderstwa dokonał zawodowiec, wynajęty zabójca czy też człowiek, który kiedyś już dokonał podobnej zbrodni. Słucham. W mordercy narasta złość. Uświadamia sobie, że nigdy już nie zobaczy swojej śpiącej królewny... Jest wściekły. Chce się położyć obok niej. Ten jeden, jodyny raz. Dotknąć jej. Nie może. Nie chce jej zbrukać. Musi jednak ją mieć. Unosi jej suknie. Używa pięści. Wszystko we mnie krzyczy. Jestem pewna, że czegoś jeszcze nie widzę. Coś mi umyka. O co chodzi? Co przeoczyliśmy? Podchodzę do łóżka. Widzę Melanie, przeraźliwe rany na jej ciele. Jej twarz jest spokojna, nie ma na niej oskarżenia. Morderca tak ją zostawia. Nie zabiera kolczyków,

pierścionka z wielkim brylantem. Nagle rozjaśnia mi się w głowie. Głośny huk, jakby pędzący pociąg wypadł z mrocznego tunelu. Wiem, czego brakuje. Czego nie widziałam. Chryste Panie, Lindsay. Obrączki! Przywołuję w pamięci obraz Melanie. Delikatne, splamione krwią dłonie. Na palcu tkwi brylant, ale... Boże, czy to możliwe? Wracam do salonu, gdzie leżało ciało pana młodego. Kilka godzin wcześniej wzięli ślub. Złożyli przysięgę małżeńską. Ale żadne nie miało na palcu obrączki. Morderca nie wziął kolczyków. Zabrał obrączki. ROZDZIAŁ 20 O dziewiątej rano następnego dnia stawiłam się w gabinecie doktora Victora Medveda: niewysoki, o drobnej, wyrazistej twarzy, z ledwie wyczuwalnym rosyjskim zaśpiewem w głosie, wystraszył mnie śmiertelnie. - Zespół Neglego to morderca - oznajmił spokojnie. - Pozbawia ciało tlenu. Pierwsze objawy to osłabienie układu odpornościowego i lekkie zawroty głowy. W efekcie pojawiają się zaburzenia pracy mózgu, jak po wylewie. Wstał, podszedł do mnie, ujął moją twarz w dłonie i spojrzał mi prosto w oczy zza grubych okularów. - Już kiepsko pani wygląda - powiedział, przyciskając mi policzki palcami. - Zawsze rano, zanim się na dobre rozbudzę, mam kłopoty z krążeniem - oznajmiam z dziarskim uśmiechem, który ma pokryć rodzący się w sercu strach. - Jeśli nie zahamujemy choroby, za trzy miesiące będzie pani wyglądała jak upiór. Śliczny, ale upiór. Wrócił do biurka, wziął do ręki moją kartę. - Pracuje pani w policji. - W wydziale zabójstw. - Nie będę pani okłamywał. Nie chcę też straszyć. Anemię aplastyczną można leczyć. Około trzydziestu procent pacjentów reaguje pozytywnie na transfuzje. Dwa razy w tygodniu będziemy pani podawali czerwone ciałka krwi. Jeśli to nie poskutkuje, pozostaje przeszczep szpiku, ale to łączy się z bolesną chemioterapią. I też nie gwarantuje wyleczenia.

Zesztywniałam. Sprawdzały się koszmarne przepowiednie Orenthalera. - Czy wiadomo, jakie mam szanse? Medved złożył dłonie, pokręcił głową. - Musimy zacząć leczenie, dopiero wtedy będzie można coś powiedzieć. - Prowadzę ważną sprawę. Doktor Orenthaler mówił, że mogę nadal pracować. Medved miał dość sceptyczną minę. - Może pani pracować, dopóki będzie się czuła pani wystarczająco silna. Powoli wypuściłam powietrze z płuc. Jak długo zdołam ukrywać chorobę? Komu się przyznać? - Jeśli transfuzje poskutkują, kiedy pojawi się poprawa? - zapytałam, nie tracąc do końca nadziei. Doktor zmarszczył czoło. - To nie jest migrena; wystarczy połknąć aspirynę i po kłopocie. Musi pani uzbroić się w cierpliwość. Leczenie wymaga czasu. Wymaga czasu. Wyobrażałam sobie reakcję Rotha. Mogłam pożegnać się z awansem na porucznika. Trzeba walczyć, Lindsay. - Jeśli transfuzje nie pomogą, kiedy zacznie się... - Pogorszenie? Na razie nie mówmy o pogorszeniu. Nadzieja i optymizm to też sposób walki z chorobą. Wszystko stanęło pod znakiem zapytania: prowadzone właśnie dochodzenie, kariera, cele, jakie stawiałam sobie w życiu. Mój organizm zamienił się w bombę zegarową. - Kiedy zaczynamy? - zapytałam cicho. Zapisał na kartce adres gabinetu znajdującego się w tym samym budynku. Trzecie piętro. Moffett. Pacjenci w leczeniu ambulatoryjnym. Bez daty. - Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, radziłbym zacząć natychmiast. ROZDZIAŁ 21 Wszyscy wiedzieli już, że Gerald Brandt wycofał się z transakcji z Rosjanami. „Zawiedzeni kontrahenci mszczą się na ojcu pana młodego?" - krzyczały wielkie nagłówki ze straganów gazeciarzy. „Chronicie" donosiła, że sprawą zajęło się FBI. Wspaniale. Mając w organizmie litr nowej, wzbogaconej hemoglobiną krwi, o wpół do jedenastej usiadłam w końcu za biurkiem. Chciałam za wszelką cenę zapomnieć o gęstym szkarłatnym

płynie wsączającym się powoli w moje żyły. Nie musiałam specjalnie się wysilać. Ledwie się pojawiłam w pracy, miałam na głowie Rotha, wściekłego jak wszyscy diabli. - „Chronicie" twierdzi, że to Rosjanie, a FBI zdaje się przychylać do tej wersji powiedział, rzucając mi pod nos gazetę. - Widziałam już. Nie pozwól federalnym się wtrącać, to nasza sprawa. Opowiedziałam mu o swojej wieczornej wizycie w hotelu, o gwałcie dokonanym na ciele Melanie, o zakrwawionej marynarce, zabranych obrączkach. Wszystko wskazywało na czyn pojedynczego, owładniętego obsesją człowieka. - To nie jest robota rosyjskich zawodowców. Facet władował pięść w dziewczynę. W jej noc poślubną. - A ja mam powiedzieć federalnym, żeby uwzględnili twoje intuicje i odczepili się od sprawy? - burknął Roth. - To jest morderstwo. Obrzydliwe morderstwo na tle seksualnym, a nie międzynarodowe porachunki. - Może Rosjanie chcieli dowodu. Albo przysłali jakiegoś maniaka. - Jakiego dowodu? Wszystkie gazety i telewizja w całym kraju bębnią o sprawie. Poza tym Ruscy zwykle obcinają palec, nie? Roth westchnął ciężko. Widziałam, że jest poirytowany bardziej niż zwykle. - Muszę lecieć - oznajmiłam i uniosłam pięść, ale chyba nie chwycił żartu. Gerald Brandt nie wymeldował się jeszcze z Hyatta. Czekał na wydanie ciał. Zastałam go w pokoju samego. - Widział pan już gazety? - zapytałam, siadając koło niego przy stoliku na tarasie. - Widziałem, oglądałem Bloomberga, jakaś dziennikarka z „Chronicie" wydzwaniała do mnie przez cały wieczór. To obłęd. - Pana syna zabił obłąkaniec, panie Brandt. Chce pan, żebym była z panem szczera? - Do czego pani zmierza? - Pytaliśmy już, czy zna pan kogoś, kto mógłby panu źle życzyć... - I powiedziałem - nie aż tak. - Pewne koła w Rosji mogły się trochę zdenerwować, kiedy wycofał się pan z transakcji. - My nie prowadzimy interesów z pewnymi kołami, pani inspektor. Wśród udziałowców zakładów samochodowych w Nowogrodzie są najpotężniejsi ludzie w Rosji. Rozmawia pani ze mną w taki sposób, jakbym był podejrzanym. W interesach prowadzi się

negocjacje. Sytuacje jak ta z Nowogrodem zdarzają się co tydzień. Śmierć Davida nie ma nic wspólnego z Rosją. - Skąd ta pewność? Pana syn i jego żona nie żyją. - Ponieważ nie zerwaliśmy rozmów. Puściliśmy pogłoskę na użytek mediów. Wczoraj wieczorem dobiliśmy targu. Wstał na znak, że rozmowa skończona. Po wyjściu od Brandta zadzwoniłam do Claire. Musiałam z nią pogadać o swoich sprawach, poza tym potrzebowałam jej pomocy przy dochodzeniu. Sekretarka powiedziała mi, że ma właśnie jakąś ważną konferencję telefoniczną i żebym poczekała. - Specjaliści od medycyny sądowej - sarknęła Claire, włączając się. - Posłuchaj... Jakiś facet pędzi sto na godzinę, wpada na staruszka, który czeka w wozie na żonę. Z dziadka trup na miejscu. Teraz gość żąda odszkodowania od spadkobierców, bo twierdzi, że tamten parkował w niewłaściwym miejscu. Hieny rozdrapują schedę, a Righetti każe mi zająć się sprawą, bo chce napisać artykuł do magazynu Amerykańskiego Instytutu Medycyny Sądowej. Co za sukinsyny. Dasz dolara za ich myśli i wiesz, co dostaniesz w zamian? - Drobne - powiedziałam z uśmiechem. Claire potrafiła być zabawna. - Właśnie. Mam dla ciebie trzydzieści jeden sekund. Co u ciebie? Kocham cię, skarbie. Tęsknię za tobą. Czego chcesz, Lindsay? Zawahałam się. Miałam ochotę opowiedzieć jej o wszystkim, ale zapytałam tylko, czy Brandtowie mieli obrączki na palcach. - O ile wiem, nie - powiedziała Claire. - Mamy na naszej liście kolczyki i brylant wielkości orzecha, ale nie obrączki. Sama na to zwróciłam uwagę. Dlatego między innymi dzwoniłam do ciebie wczoraj. - Wielkie umysły pracują na tych samych falach - rzuciłam sentencjonalnie. - Wielkie albo nie, w każdym razie pracują. Jak twoje rozkoszne dochodzenie? Westchnęłam. - Nie wiem. Musimy przesłuchać około trzystu gości weselnych i zastanowić się, czy któryś z nich mógł żywić urazę do Brandtów. Widziałaś, jak to rozegrała prasa. Ruska zemsta. FBI zaczyna węszyć, a szef naszeptuje Rothowi w ucho, żeby przydzielił do sprawy prawdziwego detektywa. Kazałam Jacobiemu zająć się tą cholerną marynarką. Poza tym wszystko w porządku. Claire się zaśmiała. - Nie daj się wykiwać, skarbie. Jeśli ktoś zdoła rozwiązać tę zagadkę, to tylko ty.

- Gdyby jedynie o to chodziło... - Zawiesiłam głos. - Coś nie tak? Jesteś jakaś przygaszona. - Muszę z tobą pogadać. Może spotkamy się w sobotę? - Świetnie. O cholera, Reggie urządza siedemnastkę, muszę być w domu. Co powiesz na niedzielne śniadanie? Wpadłabym do ciebie koło jedenastej. - Niech będzie. - Miałam nadzieję, że w moim głosie nie słychać rozczarowania. Niedziela bardzo mi odpowiada. Odwiesiłam słuchawkę z uśmiechem. Poczułam się odrobinę lepiej. Perspektywa spotkania z Claire sprawiła, że było mi lżej. Do niedzieli zdążę się przygotować. Przemyśleć, jak pogodzić leczenie i pracę. Koło mojego biurka pojawił się Raleigh. - Napijesz się kawy? Przyjęłam jego propozycję jako wyrzut, że tak późno przychodzę do pracy, i odęłam się. Musiał to zauważyć, bo pomachał mi przed nosem grubą szarą kopertą. - Lista gości weselnych. Pomyślałem, że chciałabyś zobaczyć, kto użył noża. ROZDZIAŁ 22 Poszliśmy do Romy, upstrzonej sztukateriami, utrzymanej w europejskim stylu knajpy naprzeciwko Hallu. Wolę chodzić do Peeta, ale Roma jest bliżej. Wzięłam herbatę, a Relaigh wrócił od bufetu z wymyślną mocca latte i kromką ciasta dyniowego, którą podsunął mi pod nos. - Zastanawiałaś się kiedyś, z czego utrzymują się tego typu miejsca? - Słucham? - Spojrzałam na niego. - Na każdym rogu bar. Sprzedają to samo, jednego klienta mogą skasować na... ja wiem... dwa dolary trzydzieści pięć centów? - Nie przyszliśmy na randkę, Raleigh - przywołałam go do porządku. - Dawaj tę listę. - Może trzy, trzy pięćdziesiąt. To jaki mają roczny dochód? - Proszę, Raleigh. - Zaczynałam tracić cierpliwość. Pchnął kopertę w moją stronę. Otworzyłam ją i znalazłam osiem czy dziewięć kartek z logo firmy Geralda Brandta, zapełnionych nazwiskami i adresami. Niektórych gości ze strony pana młodego zidentyfikowałam od razu. Bert Rosen, były sekretarz skarbu USA. Sumner Smith, miliarder, który zbił majątek w latach osiemdziesiątych na wykupie pośrednim. Chip Stein, kumpel

Spielberga, robiący forsę w Internecie, Maggie Sontero, wzięta nowojorska projektantka. Wielkie nazwiska i wielkie kłopoty. Ze strony panny młodej sporo prominentów z okolic San Francisco. Burmistrz Fernandez. Prokurator okręgowy Arthur Abrams. Kilka razy spotkałam się z nim na sali sądowej, gdy zeznawałam w sprawach o zabójstwo. Kurator Willie Upton. Raleigh usiadł obok mnie i razem przejrzeliśmy listę do końca. Całe kolumny ważnych nazwisk poprzedzonych szacownymi tytułami. Nic z nich nie wynikało. Nie wiem, czego się spodziewałam. Czegoś. Jakiegoś skojarzenia. Nazwiska, które zapali mi światełko w głowie. - Ty weźmiesz połowę, ja drugą. Za dwa tygodnie spotkamy się tutaj znowu i zobaczymy, co zdziałaliśmy. Wcale nie uśmiechała mi się perspektywa prowadzenia rozmów z tymi wszystkimi ludźmi. Już widziałam ich zgorszone i urażone miny. - Myślisz, że burmistrz Fernandez jest mordercą i maniakiem seksualnym? Ja tak. Następne słowa zaskoczyły nawet mnie. - Powiadasz więc, że byłeś żonaty? - Skoro już mieliśmy pracować razem, należało coś o sobie wiedzieć. Poza tym byłam naprawdę ciekawa. Raleigh pokiwał głową. Wydawało mi się, że w jego oczach dojrzałam ból. - W dalszym ciągu jestem. W przyszłym miesiącu odbędzie się sprawa rozwodowa. Siedemnaście lat. Posłałam mu pełen zrozumienia uśmiech. - Przepraszam. Koniec przesłuchania. - W porządku. Zdarza się. Nagle się okazało, że żyjemy w innych światach. Ściśle mówiąc, Marion zakochała się w facecie od nieruchomości, dla którego pracuje. Stara historia. Ja chyba do dzisiaj nie wiem, który widelec służy do czego. - Oszczędzę ci rozterek. Od lewej do prawej, w kolejności podawania potraw. Macie dzieci? - Dwóch wspaniałych chłopaków. Czternaście i dwanaście. Jason ma mięśnie, Teddy łeb. Biorę ich do siebie co drugi weekend. Są światłem mojego życia, Lindsay. . Mogłam go sobie wyobrazić w charakterze superojca. Jak gra z synami w piłkę albo podłącza komputer w ich pokoju. Poza tym, nie robił maślanych oczu. Zaczęło do mnie docierać, że nie musi być wrogiem. - Zdaje się, że wprawne posługiwanie się sztućcami niewiele ci pomogło. Jesteś rozwiedziona, prawda? - Uśmiechnął się szeroko.

- Owszem. Skończyłam właśnie akademię policyjną, Tom był na drugim roku prawa w Berkeley. Mieliśmy być jak Carville i Matalin. Ja zeznaję w sądzie, Wspaniały Tom idzie ze mną ręka w rękę. Optował za połączeniem sił. - I? - Nie byłam gotowa. Stara historia, no nie? - Uśmiechnęłam się. - W końcu odszedł ode mnie. Łamiąc mi serce na drobne kawałeczki. - Wygląda na to, że mamy ze sobą trochę wspólnego - powiedział cicho. Ładne oczy. Przestań, Lindsay. - Jeśli cię to interesuje, od pól roku mam namiętny romans z Warrenem Jacobim oznajmiłam z kamienną twarzą. Raleigh parsknął śmiechem, udał zaskoczenie. - Rany, nie wygląda na faceta w twoim typie. Fatalne zauroczenie? Pomyślałam o moim byłym mężu, Tomie, o jeszcze jednym facecie, do którego coś czułam. Co takiego pociągało mnie w moich mężczyznach? - Delikatne dłonie. I delikatność serca, chyba. - Jak myślisz? - zapytał Raleigh. - Domowe dżemy na półkach i wymyślne nazwy kawy: Arabska Noc albo Sirocco. To nam zwiększy obroty? - Co cię napadło, Raleigh? Uśmiechnął się trochę niepewnie, trochę przekornie. - Od szesnastu lat pracuję w policji. Zastanów się. Mam swoje ulubione miejsce w Tahoe. Można by wziąć coś w ajencję... - Wybacz, nie widzę się za barem, serwującą mufinki. - To najmilsze, co dotąd od ciebie usłyszałem. Wstałam, włożyłam kopertę pod pachę i ruszyłam w stronę drzwi. - Z drugiej strony, może byłbyś lepszym kucharzem niż gliną. - Moja dziewczyna - ucieszył się. - Na wszystko ma odpowiedź. Tak trzymaj. Kiedy wyszliśmy z baru, trochę zmiękłam. - Ja też mam swoje ulubione miejsce. - Może pokażesz mi je kiedyś. - Może. Raleigh mnie zaskakiwał. Był naprawdę miłym facetem. Gdyby jeszcze miał delikatne dłonie... Ciekawe.

ROZDZIAŁ 23 Rebeca Passeneau spojrzała na swoje odbicie: we wspaniałej sukni ślubnej nie wyglądała już na małą córeczkę swojej mamusi. Moja maleńka. Słyszała te słowa od urodzenia. Trudno się dziwić, jeśli ktoś ma trzech starszych braci. Jej matka zawsze pragnęła córki. Ojciec też, ale lata płynęły, oboje uznali, że czas minął. Najstarszy, Ben, niespokojny duch, zginął, zanim się urodziła. Rodzice zupełnie się załamali. Nie chcieli mieć więcej dzieci. I wtedy, cudownym zrządzeniem losu, na świecie pojawiła się Becky. - Moja maleńka. - To matka stanęła za jej plecami. Becky westchnęła z uśmiechem, ciągle wpatrzona w swoje odbicie. Była piękna. W długiej białej sukni bez ramion, w kaskadach tiulu promieniała niezwykłą, olśniewającą urodą. Michael będzie taki szczęśliwy. Wszystko zostało przygotowane: pokój w hotelu w Napa, kwiaty. Jeszcze tylko ostatnie poprawki przy sukni. Jeszcze tylko jeden dzień. Myślała, że nigdy się go nie doczeka. Piątek. Pani Perkins, sprzedawczyni u Saksa, nie mogła się napatrzeć. - Goście zwariują, gdy cię zobaczą, kochanie. Becky obróciła się, oglądając suknię ze wszystkich stron w wielkim trzyskrzydłowym lustrze. Uśmiechnęła się szeroko. - Tak myślisz? - Ojciec i ja chcieliśmy coś ci dać. - Matka wyjęła z torebki mały zamszowy woreczek, a z niego czterokaratową brylantową broszę na kilku sznurach pereł: klejnot, który dostała kiedyś od swojej matki. Podeszła do Becky i włożyła jej obrożę na szyję. - Cudowna... - Becky zaparło dech z zachwytu. - Dostałam ją w dzień swojego ślubu - mówiła matka. - Przyniosła mi wiele szczęścia w życiu. Teraz jest twoja. Becky przez chwilę podziwiała klejnot w lustrze, wreszcie odwróciła się i uściskała matkę. - Kocham cię. Jesteś wspaniała, najlepsza na świecie. - Teraz już możesz stanąć przed ołtarzem - powiedziała matka ze łzą w oku. - Niezupełnie - wtrąciła pani Perkins, po czym zniknęła na zapleczu, by wrócić po chwili z bukiecikiem. Sztuczna ozdoba kreacji Saksa wyglądała w tej chwili jak najpiękniejsze kwiaty na świecie. Podała je Becky, która z promiennym uśmiechem ponownie stanęła przed lustrem,

podziwiając swoje potrójne odbicie. - Teraz możesz stanąć przed ołtarzem - oznajmiła pani Perkins. Phillip Campbell obserwował z oddali pannę młodą. Był tego samego zdania. - Jutro twój wielki dzień - szepnął do siebie. - Wyglądasz pięknie. ROZDZIAŁ 24 Następnego ranka zgłosił się do mnie Milt Fanning z Zespołu do spraw Przestępstw Seksualnych FBI. W komputerze znalazł dane dotyczące podobnych morderstw, ale żadnego związku między nimi i śmiercią Brandtów. Kilka gwałtów z użyciem pięści, wszystkie w środowisku gejowskim. Zabójstwo dwóch prostytutek z Compton dokonane w 1992 roku: morderca, Nicholas Chito, odsiadywał karę dwudziestu pięciu lat więzienia w San Quentin. Kilka zbrodni popełnionych w hotelach, w tym jedna dotycząca młodej pary z Ohio; pan młody rozpruł brzuch swojej ukochanej, kiedy odkrył, że nie był jej pierwszym mężczyzną. Nic, co mogłoby stanowić dla nas punkt zaczepienia. Byłam rozczarowana, ale nie zaskoczona. Wszystko, co dotąd zebraliśmy, zdawało się świadczyć, że Melanie i David znali wcześniej mordercę. Zobaczyłam przez okno wchodzącego do budynku Jacobiego. Od dwóch dni mnie unikał - całe dnie krążył po mieście, usiłując dowiedzieć się czegoś na temat szampana i smokingu. Po dwóch latach wspólnej pracy znałam go na tyle dobrze, by wiedzieć, co to oznacza: musiał być naprawdę w złym humorze. - Jak twoje dochodzenie? - zapytałam. Uśmiechnął się krzywo w odpowiedzi. - Chin i Murphy obdzwaniają wszystkie sklepy z markowymi winami w promieniu czterdziestu mil. Myślisz, że facet zostawiłby taki ślad? Każdy z pytanych odpowiada, że takiego szampana można ściągnąć z dowolnego miejscu w kraju. Mamy sprawdzać wszystkie zamówienia pocztowe? Zakupy internetowe? Ja pieprzę! Rzeczywiście, beznadziejna robota, ale z drugiej strony, ile osób gotowych jest wydać dwieście dolców na butelkę szampana? - A jednak mamy kilka nazwisk - obwieścił z pełnym zadowolenia uśmiechem. Jak na złość zaczął powoli przerzucać kartki w notesie: chyba ze trzydzieści. Wreszcie znalazł właściwą, zmrużył oczy, odchrząknął.

- Proszę... sklep Golden State na Crescent. Krug. Cios du Mesnil - przeczytał, kalecząc potwornie francuską nazwę. - Rocznik osiemdziesiąty dziewiąty. Ktoś w marcu zamówił całą skrzynkę. Niejaki Roy C. Shoen. - Sprawdziłeś go? Skinął głową. - Nigdy nie słyszał o żadnych Brandtach. Jakiś stomatolog. Widać bogaci dentyści też lubią dobre wina. - Przerzucił kartkę. - Kolejny sklep, Yineyard Wines w Mili Valley. Murphy ich namierzył. - Uśmiechnął się do mnie po raz pierwszy od wielu dni. - Facet, który kupował szampana, też nazywa się Murphy. Stały klient. Urządzał przyjęcie urodzinowe dla żony. Wiem, dałabyś mi wolny dzień, żebym go sprawdził, ale wolę posłać Murphy'ego. Dla śmiechu. - A smoking? - Dzwoniliśmy do producenta. Piętnaście sklepów w naszym regionie sprzedaje jego smokingi. Facet nie musiał kupować swojego akurat w San Francisco. Mają nam przysłać kopie zamówień, ale znaleźć teraz właściciela... Niełatwa sprawa. - Jak się już do nich wybierzesz, spraw sobie przyzwoity krawat, Warren - zakpiłam. - Cha, cha. Jak sobie radzisz beze mnie? - zagadnął z markotną miną. Zrobiło mi się przykro. - Dziękuję. - I już poważnie: - Przepraszam cię, Warren. Nie prosiłam o nowego partnera. Pokiwał głową w zamyśleniu. - Chcesz, żebym dalej szukał amatorów drogich szampanów? - Nie. - Wstałam i rzuciłam mu na biurko kopię listy gości weselnych. - Chcę, żebyś sprawdził, czy ktoś z nich nie kupował Kruga. Przerzucił listę i gwizdnął, widząc natłok znanych nazwisk. - Marnie, Boxer. Ani Shoena, ani Murphy'ego. Musimy poczekać na następną parę młodą. - Skąd ten pomysł? - Zastrzygłam uszami. Jacobi potrafił być upierdliwy, ale jest dobrym gliniarzem i ma nosa. - Szukamy elegancika, który lubi figlować z martwymi oblubienicami, tak? Skinęłam głową. Przypomniałam sobie, co mówił mój pierwszy partner. Nigdy nie mocuj się ze świnią, Lindsay, bo się ubabrzesz w błocie. Świnia to lubi. - Coś mi się wydaje, że facet nie może sobie znaleźć dziewczyny - mruknął Jacobi.

ROZDZIAŁ 25 Minął tydzień dochodzenia. Nie do wiary. Ludzie Jacobiego nadal zajmowali się szampanem i smokingiem, ale dotąd nie natrafili na żaden trop. Ja i Raleigh przepytaliśmy dwudziestu gości weselnych, począwszy od burmistrza, na najbliższym przyjacielu pana młodego skończywszy. Wszyscy byli porażeni morderstwem, nie potrafili jednak dać nam żadnego punktu zaczepienia. Wiedziałam tyle tylko, że musimy coś znaleźć, zanim facet znowu zabije. Przeszłam drugą transfuzję. Przyglądałam się, jak gęsta czerwona krew sączy się do moich żył i modliłam się, żeby mnie wzmocniła. Krople skapywały, a zegar tykał. Mój. Moich szefów. W sobotę o szóstej Jacobi zamknął swój notes, włożył sportową marynarkę, zatknął pistolet za pasek od spodni. - Do zobaczenia, Boxer - powiedział i zniknął. Do naszego pokoju zajrzał Raleigh. Też już wychodził. - Jestem ci winien piwo. Masz ochotę odebrać dług? Pomyślałam, że chętnie napiłabym się piwa. Zaczynałam przyzwyczajać się do towarzystwa Raleigha, ale coś mi mówiło, że jeśli przyjmę zaproszenie, opowiem mu wszystko: o anemii, o kuracji, o swoim lęku. Pokręciłam głową. - Posiedzę jeszcze trochę. - Masz jakieś plany na jutro? - Tak. Umówiłam się z Claire, potem przyjdę do biura. A ty, co robisz? - Jason ma mecz piłki nożnej w Pało Alto. Jadę tam z obydwoma chłopcami. - Brzmi sympatycznie. - Brzmiało sympatycznie, kto wie, czy nie tego brakowało w moim życiu. - Wracam jutro wieczorem. - Przy naszym pierwszym spotkaniu dal mi swój numer pagera. - Dzwoń, jeśli coś się wydarzy. Wyszedł i zostałam sama w pustym, pogrążonym w ciszy biurze. Tylko z holu dochodził szmer rozmowy nocnych dyżurnych. Skończyłam pracę na dzisiaj. Nigdy jeszcze nie czułam się tak samotna. Wiedziałam, że jeśli wrócę teraz do domu, mogę prześlepić coś ważnego, nie dopełnić obietnicy, którą dałam Melanie. Spojrzę jeszcze raz w notatki, powiedziałam sobie. Dlaczego morderca zabrał obrączki?

Czułam, jak ogarnia mnie fala zmęczenia. Nowa krew, nawet jeśli miała mnie chronić, wysysała ze mnie siły. Kawaleria komórek ruszających do ataku. Ataku nadziei przeciw zwątpieniu. Wariactwo. Zostawię Davida i Melanie, niech prześpią spokojnie tę noc. Zamknęłam grubą teczkę i położyłam ją w koszu z napisem „Sprawy w toku". Siedziałam jeszcze długą chwilę przy biurku w ciemnym pokoju. Zaczęłam płakać.

CZĘŚĆ DRUGA KOBIECY KLUB ZBRODNI ROZDZIAŁ 26 Becky DeGeorge, bo takie od kilku godzin z dumą nosiła nazwisko, wyszła z hotelu, trzymając męża pod rękę. Odetchnęła głęboko chłodnym wieczornym powietrzem, po raz pierwszy tego dnia. Ślub wzięli zaledwie wczoraj, a już kochali się kilka razy, dwa razy brali wspólnie prysznic. Z konieczności zeszli na późne rodzinne śniadanie, wymówili się od wyprawy do Opus One i natychmiast po posiłku czmychnęli z powrotem na górę, by otworzyć ostatnią butelkę szampana. Michael puścił kasetę wideo z filmem porno i sami zaczęli odgrywać niezwykłe, podniecające role. Jemu szczególnie zasmakowało przymierzanie damskich strojów. Jutro będą w Mazatlan, spędzą tam cudowny tydzień, tydzień odkrywania nawzajem własnych ciał z ich nieznanymi jeszcze, podniecającymi zakamarkami. Może, kto wie, zdecydują się wyjść na chwilę z hotelu, obejrzą delfiny. Na razie, rozmyślała Becky, wszystko układa się doskonale. Teraz jadą na kolację do French Laundry, najlepszej restauracji w Napa. Wszyscy ich zapewniali, że jeśli jeść, to tylko tam. Ulegając namowom, zarezerwowali stolik na pół roku naprzód. Becky już wyobrażała sobie tę ucztę i ślinka napływała jej do ust: foie gras, kaczka z borówkami, najlepszy szampan... Zanim zdążyli dojść do samochodu, przy krawężniku zatrzymała się czarna limuzyna, kierowca w liberii odkręcił szybę od strony pasażera, wychylił głowę. - Państwo DeGeorge? Spojrzeli na siebie zaskoczeni, uśmiechnęli się. - Tak, to my. - Wóz jest do państwa dyspozycji. Z najlepszymi życzeniami od hotelu. Becky była zachwycona. - Naprawdę? - Raz w życiu, kiedy pracowała jako sekretarka w kancelarii prawniczej, zdarzyło się jej jechać równie wspaniałą limuzyną, ale wtedy siedziała wciśnięta w róg, onieśmielona towarzystwem czterech bardzo ważnych i pochłoniętych sobą prawników. - Na cały wieczór - przytaknął szofer, mrugając.

Młodzi wymienili uszczęśliwione spojrzenia. - Nikt nas nie uprzedził - powiedział Michael mile połechtany, że potraktowano go jak VIP - a. Becky zajrzała do wnętrza. - Och, Michael - zawołała na widok rozłożystych skórzanych foteli i mahoniowego barku z kryształowymi kieliszkami. Wnętrze kabiny spowijał romantyczny półmrok. Była nawet butelka chardonnay w wiaderku z lodem. Wspaniale będzie zajechać takim samochodem pod najwytworniejszą restaurację w Napa. - Wsiadaj, Michael. - Ze śmiechem pociągnęła męża za rękę. - Po kolacji będę czekał przed restauracją, a teraz zawiozę was tam najbardziej malowniczą trasą - powiedział szofer. Michael się zawahał. - Nie chce pan zafundować żonie luksusowej przejażdżki? Rozluźnił się. Jak wtedy, kiedy po raz pierwszy uśmiechnęła się do niego w biurze. Jak wczoraj w nocy, w łóżku. Czasami był zbyt ostrożny. Księgowi tacy właśnie bywają, ale ona zawsze potrafiła znaleźć na niego sposób. - Jeśli Becky ma ochotę... - przystał w końcu. ROZDZIAŁ 27 - Nowożeńcy? - zagadnął Phillip Campbell. Silne światła nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów, niczym promienie rentgenowskie wydobywały na wierzch jego najskrytsze pragnienia. - Od dwudziestu sześciu godzin, dwudziestu dwóch minut i... czterdziestu pięciu sekund - zaszczebiotała Becky. Campbellowi głośno biło serce. Doskonała. Obydwoje byli doskonali. Lepsi, niż przypuszczał. Pusta, anonimowa droga zdawała się prowadzić donikąd, ale on wiedział, dokąd jedzie. - Napijcie się wina. To palmeyer. Niektórzy uważają, że najlepszy w całej dolinie. Był napięty. Napięty i podniecony. Największa niegodziwość, jakiej człowiek może się dopuścić? Czy będę w stanie zrobić to raz jeszcze? A raczej, czy potrafię przestać? Odwrócił się i zobaczył, że podnoszą kieliszki. Usłyszał dźwięczne stuknięcie szkła i

coś o dozgonnym szczęściu. Pocałowali się. Nienawidził ich; samozadowolenia, głupoty, tanich złudzeń. Nie chce pan zafundować żonie luksusowej przejażdżki? Dotknął palcami pistoletu, który trzymał na kolanach. Zmienił broń. Skręcił w boczną, pnącą się stromo drogę. - Dokąd pan jedzie? - usłyszał z tylnego siedzenia głos mężczyzny. Zerknął w lusterko i posłał DeGeorgom pewny siebie uśmiech. - Chciałem wybrać najbardziej malowniczą trasę. Stąd jest piękny widok na dolinę. Kolację macie zamówioną dopiero na ósmą. - Nie możemy się spóźnić - zaoponował słabo pan młody. - Tę cholerną rezerwację trudniej było zdobyć niż miejsce w hotelu. - Daj spokój, kochanie - uspokoiła go Becky z właściwym sobie wyczuciem chwili. - Zaraz będzie pięknie - powiedział Phillip. - Naprawdę pięknie. Odprężcie się. Posłuchajcie muzyki. Pokażę wam najwspanialsze widoki. Bardzo romantyczne. Nacisnął guzik i pod sufitem kabiny rozjarzył się biegnący wkoło rząd maleńkich, pulsujących światełek. - Och - westchnęła Becky na ich widok. - Cudowne. - Zasunę szybę, żeby wam nie przeszkadzać. Człowiek raz w życiu bierze ślub. Czujcie się jak u siebie. To wasza noc. Zostawił szparę w szybie dzielącej kabinę kierowcy od pasażerów, tak by ich nadal widzieć i słyszeć. Całowali się. Dłoń pana młodego sunęła w górę po udzie Becky. Droga stała się nierówna, samochód podskakiwał na wypełnionych żwirem spoinach między płytami betonu. Po bokach ciągnęły się winnice. Becky już nie chichotała, dyszała cicho. Słyszał ją wyraźnie, czuł, jak przyspiesza mu puls. Czuł podniecające, łagodne ciepło w lędźwiach, jak tydzień wcześniej w Grand Hyatt. Michael wszedł w Becky, jęknęła cicho. Największa niegodziwość? Zatrzymał samochód, wyłączył światła. Wziął do ręki pistolet, odbezpieczył. Opuścił szybę. W przyćmionym świetle zobaczył Becky z podciągniętą do pasa suknią. - Brawo! - zawołał. Spojrzeli na niego zaskoczeni. W oczach panny młodej pojawił się strach. Usiłowała się zakryć. Poczuł, jak ciepły mocz spływa mu po kolanach.

Władował cały magazynek w Becky i Michaela De - George. ROZDZIAŁ 29 W niedzielę obudziłam się, po raz pierwszy od tygodnia, z uczuciem otuchy. Taka jestem... czy też byłam. Panowała piękna, bezchmurna pogoda, zatoka skrzyła się, jakby i jej udzieliło się podniecenie. Miałam jeść dzisiaj późne śniadanie z Claire. Miałam się jej zwierzyć. W niedzielne poranki zwykle odwiedzam miejsce, o którym wspomniałam Raleighowi. Moje ulubione. Najpierw pojechałam do Marina Green na przebieżkę w cieniu mostu. W takie poranki jak dzisiejszy chłonę wszystko i cieszę się wszystkim, co sprawia, że dobrze jest mieszkać w San Francisco. Brunatne wybrzeże, odgłosy zatoki, nawet warowne Alcatraz. Przebiegłam swoje pięć kilometrów na południe od portu, a potem pokonałam dwieście dwanaście kamiennych schodów wiodących do Fort Mason Park. Nawet przy swojej chorobie byłam w stanie to zrobić. Czułam się taka wolna, swobodna. Minęłam jakieś rozszczekane psy, zakochanych na porannym spacerze, ubranych w szare kaftany łysych Chińczyków pochylonych nad madżongiem. Dotarłam do tego samego miejsca co zawsze, wysoko na skale, skąd rozpościera się widok na zatokę. Była 7.45. Nikt nie wiedział, gdzie jestem. Ani dlaczego. Jak każdej niedzieli spotkałam grupkę osób ćwiczących tai - chi. Dołączyłam do nich. Jak każdej niedzieli od dziesięciu lat. Od śmierci mojej matki. Nie znali mnie. Nie mieli pojęcia, czym się zajmuję. Kim jestem. Ja też ich nie znałam. Stary Chińczyk, który prowadził ćwiczenia, skinął mi głową na powitanie. Jak zawsze. Jest taki fragment u Thoreau: „Czas to strumień, w którym łowię ryby. Piję z niego wodę, a kiedy piję, widzę piaszczyste dno, przekonuję się, jak jest płytkie. Prąd przepływa, wieczność pozostaje. Piję głębiej, łowię w niebie, na którego dnie leżą gwiazdy". Czytałam to setki razy. Tutaj tak właśnie się czuję, jestem strumieniem. Nie ma zespołu Neglego. Nie ma zbrodni, twarzy wykrzywionych śmiercią. Zamordowanych par młodych.

Przy Porannym Łabędziu, przy Smoku czułam się taka wolna i lekka jak wtedy, zanim usłyszałam od Orenthalera, co mi jest. Stary Chińczyk skłonił głowę. Nikt nie pytał mnie, jak się czuję. Ani jak minął tydzień. Witałam dzień i cieszyłam się, że je mam. Moje ulubione miejsce. Wróciłam do domu przed jedenastą. Kawa. Niedzielne wydanie „Chronicie". Chciałam przejrzeć dział miejski, zobaczyć, czy moja serdeczna przyjaciółka Cindy Thomas napisała coś na temat morderstwa. Potem zamierzałam wziąć prysznic i o pierwszej byłabym gotowa na przyjęcie Claire. O 11.25 zadzwonił telefon. Zaskoczona, usłyszałam w słuchawce głos Raleigha. - Jesteś ubrana? - zapytał. - Tak jakby. Dlaczego pytasz? Mam już plany. - To je zmień. Zaraz po ciebie przyjeżdżam. Jedziemy do Napa. - Napa? - W głosie Raleigha nie było cienia wesołości. - Co się stało? - Dziś rano na wszelki wypadek zajrzałem do biura. Niejaki Hartwig, porucznik z Napa, przekazał do centrali zgłoszenie o zaginięciu jakiejś pary. Nowożeńcy w podróży poślubnej. ROZDZIAŁ 29 Zdążyłam tylko zadzwonić do Claire, żeby odwołać spotkanie, wzięłam prysznic, wrzuciłam na grzbiet jakieś ciuchy, schowałam mokre włosy pod odwróconą daszkiem do tyłu czapeczką Giantsów i już musiałam schodzić na dół. Raleigh czekał w swoim białym explorerze i przynaglał mnie klaksonem. Przyjrzał mi się uważnie: mokre włosy, dżinsy, czarna skórzana kurtka. - Ładnie wyglądasz, Boxer - powiedział z uśmiechem, włączając bieg. Sam był ubrany weekendowo, w pomięte spodnie khaki i wypłowiałą niebieską koszulkę polo. Też ładnie wyglądał, ale nie zamierzałam mu tego mówić. - To nie randka, Raleigh - ostudziłam go. - Bardzo odkrywczy komentarz. - Ze wzruszeniem ramion nacisnął na gaz. Godzinę i piętnaście minut później podjeżdżaliśmy pod Napa Highlands Inn. Gdyby nie nagła podróż, zwierzałabym się właśnie Claire ze swoich problemów. Nasz zajazd, zbudowany przy Stag's Leap Road, z daleka pachniał luksusem. Zawsze marzyłam, żeby choć

raz zatrzymać się w takim miejscu. Sądząc już tylko po głównym pawilonie z potężnych bali sekwojowych, po łukowych oknach z szybami z hartowanego szkła, goście tego przybytku raczej nie rekrutowali się spośród ascetów. Przed głównym wejściem stały już dwa biało - granatowe wozy policyjne. Gdy weszliśmy do holu, skierowano nas od razu do biura menedżera, gdzie zastaliśmy jakiegoś zdenerwowanego rudzielca w towarzystwie kilku miejscowych policjantów. - Hartwig - przedstawił się wysoki, szczupły mężczyzna w cywilnym ubraniu. W ręku trzymał jednorazowy kubek ze Starbucks. - Przepraszam, że spieprzyłem wam weekend usprawiedliwił się z przyjaznym uśmiechem. Podał nam ślubne zdjęcie zaginionej pary oprawione w śmieszną ramkę z pleksi. - Państwo DeGeorge. Z Frisco. Oboje pracują w dużej firmie rachunkowej. Ślub wzięli w piątek wieczorem. Ze zdjęcia spoglądali na mnie szatynka o uśmiechniętych oczach i rumiany mężczyzna o poważnym obliczu, w drucianych okularach. Boże, nie. Nie oni. To się nie może powtórzyć. - Kiedy widziano ich po raz ostatni? - zapytałam. - Wczoraj wieczorem kwadrans po siódmej. Wychodzili na kolację do French Laundry. Recepcjonistka zapisała im adres restauracji, ale nie pojawili się tam. - Wyszli na kolację i ślad po nich zaginął? Hartwig potarł policzek. - Menedżer mówi, że zameldowali się w hotelu przedwczoraj. Przyjechali złotym lexusem. Portier mówi, że jeszcze tego samego popołudnia wybrali się na krótką przejażdżkę. - Tak? - przynagliłam. - Samochód stoi na parkingu. - Macie jeszcze jakieś informacje? - zapytałam. Hartwig podszedł do biurka i podał mi kilka niewielkich kartoników. Przejrzałam je. Mama. Tata. Julie i Sam. Vickie i Don. Bon voyage. - Przeszukaliśmy dokładnie teren wokół hotelu. Nadal trwają poszukiwania. Wygląda jak wasze morderstwo sprzed tygodnia. Ślub, huczne wesele. I nagle jakby się zapadli pod ziemię. - Owszem, wygląda jak nasza sprawa. Tyle że my mieliśmy ciała. Twarz Hartwiga stężała. - Nie wezwałem was tutaj, żebyście pomogli mi wypełnić formularze osób zaginionych. Możecie mi wierzyć. - Skąd ta pewność, że chodzi o morderstwo? - zapytał Raleigh.

- Wczoraj wieczorem recepcjonistka odebrała telefon z restauracji. Chodziło o potwierdzenie rezerwacji. - I? Hartwig upił łyk kawy, spojrzał nam w oczy. - Nikt z restauracji nie dzwonił do hotelu. ROZDZIAŁ 30 Nowożeńców nie zaskoczyli żadni niespodziewani goście, nie planowali żadnych wycieczek, które mogłyby im przeszkodzić w dotarciu na kolację. Rezerwacja we French Laundry opiewała na dwie osoby. Sytuacja zdawała się tym poważniejsza, że rano mieli lecieć do Meksyku. Raleigh wyszedł rozejrzeć się na zewnątrz, ja poszłam do pokoju młodej pary. Wielkie łoże z sekwoi, walizki na środku, rzeczy starannie poskładane, gotowe do spakowania, przybory toaletowe. Mnóstwo kwiatów - głównie róże. Może Becky DeGeorge zabrała je z przyjęcia weselnego. Wszystko wskazywało na to, że rano zamierzali wymeldować się z hotelu i ruszyć w podróż poślubną. Odszukałam Raleigha. Rozmawiał ze szwajcarem. To on ostatni widział DeGeorge'ów. - Poszedłem z dwoma miejscowymi chłopakami kilkanaście metrów w głąb lasu powiedział Raleigh, kiedy zostaliśmy sami. Pokręcił z rezygnacją głową. - Nic, najmniejszego śladu. Obejrzałem samochód. Zamknięty. Żadnej krwi, śladów walki. A przecież coś musiało im się przydarzyć. Ktoś musiał ich zaczepić. Dwadzieścia, trzydzieści metrów od hotelu. Omiotłam zrezygnowanym spojrzeniem podjazd przed wejściem, parking. Przy wjeździe na teren hotelu stał wóz patrolowy. - Nikt ich nie zaczepił. Zbyt duże ryzyko. Może ktoś po nich przyjechał. - Rezerwacja była tylko na dwie osoby. - W głosie Raleigha zabrzmiało powątpiewanie. - Szwajcar twierdzi, że szli do swojego samochodu. - I co, zniknęli? Zamilkliśmy. Zachrzęścił żwir na podjeździe i przed główne wejście podjechała czarna limuzyna. W drzwiach hotelu pojawił się boy z wózkiem pełnym walizek. Szofer wyskoczył z wozu, żeby otworzyć bagażnik. Obydwoje pomyśleliśmy o tym samym.

- Mało prawdopodobne - przystopował mnie Raleigh. - Może - przyznałam. - Ale wyjaśnia, jak się tu dostał, nie zwracając na siebie uwagi. Trzeba sprawdzić, czy ktoś w Bay Area zgłosił ostatnio kradzież limuzyny. Na podjeździe pojawił się następny samochód, srebrna mazda. Zatrzymała się na końcu zakola i wyskoczyła z niej dziewczyna w płóciennych spodniach i bluzie ze znakiem University of Michigan. - Powiedziałeś kiedyś, Raleigh, że jedną z twoich zalet jest opanowanie, tak? Spojrzał na mnie tak, jakbym zapytała doktora Kevorkiana, czy zna się na odczynnikach chemicznych. - Postaraj się zatem panować nad sobą - powiedziałam, patrząc na zbliżającą się postać. W naszą stronę szła Cindy Thomas. ROZDZIAŁ 31 - Albo ma pani nieprawdopodobnego nosa, albo zacznę traktować panią jako podejrzaną - powiedziałam ze złością, kiedy Cindy stanęła koło nas. Po raz drugi nieproszona pojawiała się na miejscu zbrodni (jeśli i tym razem, a wszystko na to wskazywało, mieliśmy do czynienia ze zbrodnią). - Nie mów mi tylko, że odkryłam biurowy romans - zrewanżowała mi się. Byłam wściekła. Dochodzenie dopiero się zaczynało, nie mogliśmy dopuścić, żeby jakieś informacje na ten temat przeciekły do prasy. Wyobrażałam już sobie te koszmarne nagłówki; MORDERCA NOWOŻEŃCÓW ZNOWU ATAKUJE. I reakcję Rotha. Po raz drugi bym podpadła, dając się wykiwać tej samej dziennikarce. - Kim jest twoja znajoma? - zagadnął Raleigh. - Cindy Thomas - przedstawiła się, wyciągając dłoń. - A pan? - Cindy pracuje w „Chronicie" - ostrzegłam go i zwróciłam się wprost do niej: - Proszę słuchać uważnie, Thomas. Nie wiem, czy zna pani obowiązujące zasady, ale jeśli nie powie mi pani, co pani tu robi i natychmiast się stąd nie zwinie, obiecuję, że trafi pani na naszą czarną listę. - Mów mi Cindy - przypomniała mi. - Mnie bardziej interesuje, co wy tutaj robicie? Patrzyliśmy na nią oboje z narastającym zniecierpliwieniem. - Proszę odpowiedzieć na pytanie - nie ustępowałam. - W porządku. - Zacisnęła usta. - Pojawiacie się tu w niedzielę. Kapitan Raleigh

przeczesuje parking i las, wypytujecie pracowników hotelu i oboje wyglądacie na mocno zakłopotanych. Ale ponieważ teren nie jest zagrodzony, pewnie nie dokonano zbrodni. Nasuwa się tylko jeden wniosek: ktoś zaginął. Wiadomo, nad czym oboje pracujecie, stąd kolejny wniosek: chodzi zapewne o nowożeńców. Prawdopodobnie nasz morderca znalazł sobie kolejną młodą parę. Patrzyłam na nią nieufnie. - Chyba że się całkowicie mylę - ciągnęła z uśmiechem - a wy przyjechaliście tutaj, żeby spróbować win z hotelowej piwnicy i zamieścić krótki tekst na ich temat w gazetce policyjnego klubu smakoszy. - Wywnioskowałaś to wszystko, obserwując nas? - zapytałam. - Szczerze mówiąc, nie. - Wskazała głową bramę prowadzącą na teren hotelu. Ucięłam sobie pogawędkę z pewnym rozmownym gliniarzem. Uśmiechnęłam się mimo woli. - Nic tu po pani - powiedział Raleigh. - Kolejna zamordowana para? Nowe dochodzenie? W takim razie wiele tu po mnie prychnęła. Sytuacja zaczynała wymykać się nam spod kontroli. - Uważam, że powinnaś wsiąść do samochodu i wrócić do miasta. - Powiedziałabyś to samo Fitzpatrick albo Stone'owi? - Jeśli zabierzesz się stąd zaraz, postawię ci nawet fitzpatricka. Uśmiechnęła się blado. - Żartujesz chyba. Tak po prostu mam się zmyć? - Owszem, masz się zmyć. Cindy pokręciła głową. - Przykro mi. Po pierwsze, straciłabym pewnie robotę, po drugie, nie przepuszczę takiej okazji. - A jeśli wrócę z tobą? - zapytałam, wiedziona nagłym impulsem. - Będziesz miała, czego szukasz. Raleighowi oczy nieomal wyszły z orbit. Posłałam mu spojrzenie z serii „nie wtrącaj się, ja to załatwię". - Kiedy sprawa przedostanie się do publicznej wiadomości, zrobi się taki szum, że żadne z nas nie będzie już nad nią panowało. - Kiedy się przedostanie, będzie twoja. Zmrużyła oczy. Zastanawiała się, czy może mi zaufać.

- Czy to znaczy, że obiecujesz mi wyłączność? Czekałam, kiedy Raleigh się obruszy, ale, o dziwo, milczał. Jeśli po powrocie do miasta zakabluje, Roth ukręci mi głowę, pomyślałam ponuro. On, albo, co gorsza, sam szef policji. - Wracam do miasta z panią Thomas - powiedziałam, ciągle niepewna, jak zareaguje. - Cindy - powtórzyła z uporem. Raleigh skinął głową. - Pogadam jeszcze z Hartwigiem. Zadzwonię do ciebie później. Miło mi było panią poznać, pani Thomas. Uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością, po czym ujęłam moją nową znajomą pod ramię. - Chodźmy, Cindy. Wytłumaczę ci po drodze zasady gry. ROZDZIAŁ 32 Nie wiem, dlaczego to zrobiłam. Krok był ryzykowny i niezbyt rozważny. Nigdy dotąd tak nie postępowałam. Może chciałam w ten sposób powiedzieć moim szefom: pieprzę was. Wypiąć się na Rotha, na Mercera. Rozegrać rzecz po swojemu. A może, czując, że sprawa zaczyna się komplikować, chciałam zachować złudzenie, że nad wszystkim panuję. A może po prostu chciałam pomóc tej dziewczynie. Kiedy Cindy ruszyła w stronę samochodu, chwyciłam ją za rękę. - Zanim ruszymy stąd, musisz mi powiedzieć, skąd wiedziałaś, co się tu dzieje? Wciągnęła głęboko powietrze. - Do tej pory usiłowałaś trzymać mnie z dala od sprawy, chociaż wiesz, że to dla mnie start do kariery. Mam ci zdradzić swoje źródła? - Albo mi powiesz, albo nic więcej ode mnie nie usłyszysz. - Spróbuj zgadnąć - powiedziała Cindy. - Jeśli coś ma z tego wyjść, musimy sobie ufać. - Właśnie, pani inspektor. Spróbuj mi zaufać. Siedziałyśmy w rozgrzanej słońcem mazdzie, obie najeżone. - Dobrze - ustąpiłam w końcu. Powiedziałam jej pokrótce, co nas sprowadziło do Napa. Zaginiona młoda para. Pobrali się w piątek wieczorem. Możliwe, że padli ofiarą

naszego mordercy. - Nie napiszesz ani słowa, dopóki nasze podejrzenia się nie potwierdzą. Wtedy bardzo proszę. Masz moją zgodę. Oczy jej się zaświeciły. - A teraz twoja kolej. Jak się tu znalazłaś, skoro prasa, nawet lokalna, o niczym nie wie? Cindy wrzuciła bieg. - Mówiłam ci, że pracuję w dziale miejskim - zaczęła, wyjeżdżając na drogę. Zależało mi, żeby pisać o Brandtach. Szef postawił mi warunek: miałam w czasie weekendu znaleźć jakieś informacje. Spławiłaś mnie, więc od wczoraj wieczorem czatowałam pod twoim domem, czekając, co się wydarzy. - Śledziłaś mnie? - Desperackie posunięcie, co? Ale skuteczne. Przebiegłam w pamięci dwa ostatnie dni. - Pojechałaś za mną wieczorem do kina? Rano do Marina Green? Zaczerwieniła się lekko. - Miałam już dać sobie spokój, kiedy pojawił się twój partner. Pojechałam za wami. Oparłam się o zapiecek fotela i wybuchnęłam śmiechem. - Nieźle. Byłam zażenowana, a jednocześnie poczułam ulgę. W drodze powrotnej do miasta wyłożyłam jej zasady naszego układu. Robiłam to już wcześniej, kiedy dziennikarze za bardzo wcinali mi się w dochodzenie. Powtórzyłam jej, że nie może opublikować żadnego materiału, dopóki nie będziemy mieli potwierdzenia. Potem zadbam, by nikt jej nie ubiegł, i będę przekazywała jej informacje. Nie wszystkie, nie od razu, ale będę. - Wszystko, co ci powiem, zostaje między nami. Nikomu pary z ust, nawet twojemu chłopakowi. Tym bardziej szefowi. Nikomu. Będę ci mówiła, co się dzieje, ale pisać możesz dopiero, kiedy dam ci zgodę. Cindy skinęła głową, ale ja wolałam się upewnić, że zrozumiała, na czym polega układ. - Jeśli szef będzie cię pytał, skąd masz informacje, wzruszysz ramionami. Możesz powiedzieć, że sam szef policji podjechał pod twój dom, zabrał cię na przejażdżkę i dał przeciek. Nawet gdyby prokurator groził, że cię zapuszkuje, jeśli mu nie zdradzisz swojego źródła, to spokojnie zapakujesz książki do torby, żeby mieć co czytać w areszcie.

- Rozumiem - mruknęła Cindy. Po jej minie widziałam, że rzeczywiście rozumie. Przez resztę drogi rozmawiałyśmy o życiu, o pracy, o naszych zamiłowaniach. Zanim się zorientowałam, polubiłam Cindy. Chciała wiedzieć, od jak dawna jestem gliną, a ja zaczęłam się jej zwierzać, opowiedziałam więcej, niż zamierzałam. O ojcu, który był dla mnie bardzo ważny i który zostawił nas, kiedy miałam trzynaście lat. O studiach socjologicznych na Uniwersytecie San Francisco. O tym, jak chciałam udowodnić, że potrafię działać w świecie mężczyzn. O tym, jak przez całe życie starałam się znaleźć swoje miejsce. Okazało się, że ona też skończyła socjologię, na Michigan. Zanim dojechałyśmy do miasta, odkryłyśmy jeszcze kilka zaskakujących podobieństw między nami. Jej młodszy brat urodził się tego samego dnia co ja, 5 października. Podobnie jak ja interesowała się jogą. Jej obecną nauczycielką była kobieta, która kiedyś wprowadzała mnie w arkana ćwiczeń. Obydwie lubiłyśmy książki podróżnicze i kryminały Sue Grafton, Patricii Cornwell, Elizabeth George. Jednakowo zachwycałyśmy się House of Fine Eats George. Ojciec Cindy nie żył od siedemnastu lat, umarł, kiedy miała trzynaście lat. Trochę zrobiło mi się dziwnie, kiedy usłyszałam, że chorował na białaczkę, chorobę pokrewną tej, która mnie dopadła. Zaskakujący, przyprawiający o ciarki zbieg okoliczności. Już chciałam się jej zwierzyć ze swojej tajemnicy, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. To Claire powinna mnie wysłuchać. Kiedy zbliżałyśmy się do Golden Gate, miałam wrażenie, że jadę z kimś, z kim los zetknął mnie nie przypadkiem i już na zawsze. Kimś, kogo zdecydowanie polubiłam. Po wejściu do domu od razu zadzwoniłam do Claire. Czekała na mój telefon, nadal miała ochotę na spotkanie, a ja miałam jej mnóstwo do opowiedzenia. Umówiłyśmy się w U Susie, zamiast późnego śniadania, postanowiłyśmy zjeść razem wczesną kolację. Koniecznie chciała się dowiedzieć, co Raleigh i ja odkryliśmy. - Powiem ci, jak się spotkamy - obiecałam. I zrobiłam coś, co mnie samą zaskoczyło. Już drugi raz tego dnia. - Pozwolisz, że przyjdę ze znajomą? - zapytałam. ROZDZIAŁ 33 I 'opijałyśmy z Cindy już drugą margaritę, kiedy pojawiła •.iv Claire, od progu szeroko uśmiechnięta, tak że całe wnętrze pojaśniało od tego uśmiechu. Wstałam i uściskałam

ją serdecznie. - Nie mogłyście poczekać? - zapytała, zerkając na puste szklanki. - Mamy za sobą długi dzień - próbowałam się usprawiedliwiać. - Poznaj Cindy. - Miło mi - powiedziała Claire, ściskając mocno dłoń Cindy. Planowałyśmy co prawda spotkanie we dwójkę, ale Claire należała do tych osób, które bez problemu przyjmują wszelkie zmiany. - Lindsay opowiadała mi o tobie - rzuciła Cindy znad kieliszka. - Wszystko prawda, z wyjątkiem tego, że jestem świetnym patologiem. - Mówiła mi, że jesteś jej najbliższą przyjaciółką. U Susie to miła knajpa ze ścianami pomalowanymi w szalone kolory i niezłym karaibskim jedzeniem. Grają w niej trochę reggae, trochę jazzu. Można tu czuć się zupełnie swobodnie, krzyczeć, śmiać się głośno i nikomu to nie przeszkadza. Kiedy podeszła zaprzyjaźniona kelnerka Loretta, zamówiłyśmy margaritę dla Claire i kolejną porcję skrzydełek na ostro. - Jak się udała osiemnastka Reggiego? - zapytałam. Claire wzięła jedno skrzydełko z naszej miski i smętnie pokręciła głową. - Wreszcie się przekonałam, że potrafią powiedzieć coś więcej niż „super" i „ekstra". Nie wszystko jeszcze stracone. Może coś z nich jednak w końcu wyrośnie. - Nawet jeśli nie, zawsze mają naszą akademię w odwodzie. - Zaczynałam już czuć lekki szmerek w głowie. Claire się uśmiechnęła. - Cieszę się, że widzę cię w dobrym humorze. Kiedy rozmawiałyśmy rano, miałaś taki głos, jakby Przyjemniak nadepnął ci na odcisk i nie zamierzał cofnąć buta. - Przyjemniak? - zainteresowała się Cindy. - Mój szef. Nazywamy go tak, bo budzi w nas bardzo humanitarne uczucia. - Myślałam, że mówicie o kierowniku naszego działu miejskiego. - Cindy parsknęła. Facet nie wie, jaki potrafi być nieznośny. - Cindy pracuje w „Chronicie" - wyjaśniłam ku zdumieniu Claire. Od prasy oddzielała nas granica z drutu kolczastego. Żeby ją przekroczyć, dziennikarz musiał na to naprawdę zasłużyć. - Piszesz pamiętniki, dziecino? - zapytała mnie Claire z ostrożnym uśmiechem. - Może. - Skróconą wersję, ale za to pełną sensacyjnego materiału. Na stole pojawiła się margarita dla Claire, podniosłyśmy kieliszki. - Za przełożonych - rzuciłam toast.

Cindy zachichotała. - Za przełożonych, którzy są do dupy, nadęci, tępi i nie dają człowiekowi żyć. Claire jęknęła głośno i stuknęłyśmy się szkłem, jakbyśmy wszystkie trzy były starymi przyjaciółkami. - Kiedy pojawiłam się po raz pierwszy w redakcji - zaczęła Cindy, bawiąc się skrzydełkiem - usłyszałam, że nasz redaktor ma akurat urodziny. Wysłałam mu życzenia e mailem. Wyobraziłam sobie, że tym sposobem przełamię pierwsze lody, sprawię facetowi przyjemność. Pod koniec dnia ten palant woła mnie do siebie. Ugrzeczniony, cały w uśmiechach. Patrzy na mnie spod wielkich, krzaczastych brwi niczym ogony wiewiórek. Prosi, żebym usiadła. Zaczynam już myśleć, że całkiem ludzki z niego typ. Claire uśmiechnęła się, ja dopiłam swojego drinka. - A ten mruży oczy i mówi: „Thomas, w ciągu najbliższej godziny sześćdziesięciu dziennikarzy będzie musiało zapełnić czterdzieści stron gazety popieprzonymi sprawami tego świata, żeby zamknąć numer. To naprawdę pokrzepiające, że w tym zamęcie znalazłaś czas na wysłanie mi listu z uśmiechniętą buźką". Skończyło się na tym, że przez następny tydzień zbierałam materiały do tekstu o dzieciakach redagujących gazetki szkolne. Zakrztusiłam się ze śmiechu ostatnim łykiem margarity. - Który zatytułowałaś „Dobre uczynki nie uchodzą bezkarnie". Co zrobiłaś? Cindy uśmiechnęła się szeroko. - Poprosiłam wszystkich w dziale, żeby wysłali mu życzenia, a ten baran wzywał każdego po kolei na dywanik. Pojawiła się znowu Loretta i zamówiłyśmy główne dania: kurczaka w ostrym sosie, fajitas i dużą miskę sałaty. Do tego lizy dos esquis. Polałyśmy skrzydełka zabójczym jamajskim sosem Toasty Lady. Biedna Cindy ugryzła kawałek i oczy się jej zaszkliły. - Ryt inicjacyjny - wyszczerzyłam zęby. - Teraz należysz do klubu. - Albo ostry sos, albo tatuaż - dodała Claire z kamienną I warzą. Cindy natychmiast podwinęła rękaw T - shirta i pokazała nam niewielkie nutki umieszczone na ramieniu. - Pozostałość edukacji klasycznej - wyjaśniła. Spojrzałyśmy na siebie z Claire i jednym głosem wydałyśmy z siebie pełne podziwu gwizdnięcie, po czym Claire uniosła bluzkę. Tuż nad jej pokaźnym ciemnym brzuchem widniał mały motylek. - Lindsay mnie namówiła. Po tym, jak zerwała z prokuratorem z San Jose. Pojechałyśmy wtedy na dwa dni do Big Sur. Tylko we dwie. Odetchnąć trochę. Wróciłam z

tym. - A gdzie twój? - zapytała mnie Cindy. Pokręciłam głową. - Nie mogę ci pokazać. - Pokaż, proszę. Wypięłam ku niej pupę i poklepałam się po prawym pośladku. - Mam tu trzycentymetrowego gekonka. Ze ślicznym ogonkiem. Kiedy jakiś podejrzany nie chce zeznawać, mówię, że jak go przycisnę, zamiast gekona zobaczy Godzillę. Zapadła miła cisza. Na chwilę zniknęły gdzieś twarze Melanie i Davida Brandtów, znikł nawet Negli. Czułam coś, czego nie czułam już od bardzo, bardzo dawna. Więź. ROZDZIAŁ 34 - Skoro jesteśmy w gronie przyjaciółek, może powiecie mi, jak się poznałyście zażądała Claire, zajadając żeberka. - Gdy rozmawiałam z tobą rano, wybierałaś się do Napa szukać zaginionych nowożeńców. Michael i Becky DeGeorge, którzy jeszcze przed chwilą wydawali się oddaleni o tysiące lat świetlnych, nagle powrócili z hukiem. Miałam jej tyle do powiedzenia, tymczasem dzień ułożył się zupełnie inaczej, niż planowałam. Czułam się niemal jak oszustka, która ma coś do ukrycia. Opowiedziałam, co wydarzyło się w Napa, ale nie wspomniałam słowem, co dzieje się w moim organizmie. Claire wysłuchała mnie uważnie. Była konsultantem w wielu sprawach seryjnych morderców, występowała też w procesach jako biegła. W głowie rodził mi się powoli pewien pomysł. W moim obecnym stanie nie chciałam prowadzić dochodzenia sama. - Może byś mi pomogła? - zapytałam w pewnym momencie ku własnemu zaskoczeniu. Claire zamrugała gwałtownie. - Pomogła? Jak? - Jeśli mamy rzeczywiście do czynienia z maniakiem, który postanowił mordować młode pary, ta sprawa za chwilę będzie głośna w całym kraju. Wszystkie trzy jesteśmy w to tak czy inaczej zaangażowane. Może mogłybyśmy się spotykać tak jak dzisiaj? Prywatnie. Claire spojrzała na mnie uważnie.

- Mamy prowadzić dochodzenie na własną rękę? - Dziennikarka, lekarka, inspektor z wydziału zabójstw. Najlepsze głowy przy jednym stoliku, nad margaritą. - Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej się zapalałam. Mogłybyśmy omawiać wyniki dochodzenia, wypinając się na polityczne tchórzostwo naszych szefów i cały aparat biurokratyczny. Trzy kobiety przeciwko męskim ortodoksom. Co więcej, wszystkie trzy serdecznie współczułyśmy ofiarom. Pomysł był niemal genialny. Claire pokręciła głową z niedowierzaniem. - Daj spokój. Uważasz, że się nam nie uda? Nie wierzysz w nasze możliwości? - Nie w tym rzecz - powiedziała. - Znam cię od dziesięciu lat i nigdy, ani razu, nie prosiłaś mnie o pomoc. - No to zrobię ci niespodziankę. - Spojrzałam jej prosto w oczy. - Teraz proszę. Chciałam jej dać do zrozumienia, że coś mnie gnębi, coś poważniejszego niż prowadzona właśnie sprawa. Że nie jestem pewna, czy podołam w pojedynkę. Że przydałaby mi się pomoc. Że nie wszystko jej powiedziałam. Claire uśmiechnęła się wreszcie. - In margaritas veritas. Wchodzę w to. Odpowiedziałam uśmiechem i zwróciłam się do Cindy: - A ty? - Ja... - Zająknęła się. - Nie wiem, co na to Sid Glass. Pieprzę go... Wchodzę. Stuknęłyśmy się kieliszkami. Tak narodził się Kobiecy Klub Zbrodni. ROZDZIAŁ 35 Następnego dnia przyjechałam do pracy prosto z porannej transfuzji. Lekko kręciło mi się w głowie. Zaraz po wejściu do biura sięgnęłam po poranną „Chronicie" i odetchnęłam z ulgą. Ani słowa na temat młodej pary z Napa. Cindy dotrzymała słowa. Zauważyłam Raleigha wychodzącego z gabinetu Rotha. Miał podwinięte rękawy koszuli. Silne, muskularne ramiona, pomyślałam bez sensu i związku. Uśmiechnął się do mnie półgębkiem, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że nie pochwala mojego układu z Cindy, i skinieniem głowy wywołał mnie na korytarz. - Musimy pogadać - oznajmił, kiedy stanęliśmy koło schodów. - Przepraszam za wczoraj, Raleigh - zaczęłam. - Ale pomyślałam, że w ten sposób

zyskamy na czasie. Popatrzył na mnie spode łba. - Może mi wyjaśnisz, dlaczego ta dziewczyna warta jest takich ustępstw. Wzruszyłam ramionami. - Widziałeś w porannych gazetach coś na temat Napa? - Postąpiłaś wbrew poleceniom samego szefa policji. Jeśli nie będziesz miała z tego powodu kłopotów, mnie ich narobisz. - Wolałbyś przeczytać w dzisiejszej „Chronicie" artykuł o seryjnym mordercy? - O takich sprawach powinien decydować Mercer. - Okay. Co twoim zdaniem mam zrobić? Iść do Rotha i się pokajać? Proszę bardzo. Wahał się chyba całą minutę, wreszcie pokręcił głową. - Teraz? Po co? Uśmiechnęłam się i pogłaskałam go po ręku. - Dzięki. - Rozmawiałem z chłopakami z drogówki. W ciągu ostatniego tygodnia nie wpłynęło żadne zgłoszenie o kradzieży limuzyny. Zniechęciła mnie ta wiadomość. Tkwiliśmy w ślepym zaułku. Z naszego pokoju doszedł wrzask: - Jest tam gdzieś Boxer? - Jestem - huknęłam. Krzyczał Paul Chin, młody, błyskotliwy pistolet, który pracował w naszej ekipie dochodzeniowej. - Dzwoni porucznik Frank Hartwig. Mówi, że go znasz. Pobiegłam natychmiast do telefonu. - Znaleźliśmy ich, inspektorze - usłyszałam w słuchawce. ROZDZIAŁ 36 - Stróż ich znalazł. - Hartwig pokiwał głową. Szliśmy polną drogą prowadzącą do jakiejś winnicy. - Proszę się przygotować. Koszmarny widok. Nie spotkałem się jeszcze z czymś takim. Zabił ich, kiedy się kochali. Stróż przychodzi tutaj dwa razy w tygodniu. Znalazł ich dzisiaj o siódmej rano. - Mówił nerwowo, widziałam, że jest wstrząśnięty. Weszliśmy do szopy wypełnionej kadziami do fermentowania i beczkami. - Pani jest pewnie przyzwyczajona do morderstw - powiedział Hartwig. W nozdrza

uderzył nas mdły odór. Ścisnął mi się żołądek. Człowiek nie jest w stanie przywyknąć do zbrodni. Zabił ich, kiedy się kochali. Kilku ludzi z miejscowej ekipy technicznej stało koło otwartego zbiornika prasy do winogron. Oglądali dwie kupy mięsa. Ciała Becky i Michaela DeGeorge'ów. - O kurwa - mruknął Raleigh. Mąż patrzył na nas szeroko otwartymi oczami. Na środku czoła miał dziurę wielkości dziesięciocentówki. Żona, w czarnej sukni zadartej po szyję, leżała na nim, z maską przerażenia na twarzy. Biustonosz miała na wysokości talii, krew na piersiach, majtki ściągnięte do kolan. Obrzydliwy, przyprawiający o mdłości widok. - Wiecie już, o której mogli zginąć? - zwróciłam się do Hartwiga, który wyglądał, jakby za chwilę miał zwymiotować. - Nasz lekarz ocenia, że dwadzieścia cztery, trzydzieści sześć godzin temu. Musieli zostać zabici wkrótce po zaginięciu. Chryste, takie dzieciaki. Spojrzałam na biedne, skrwawione ciało żony. Na jej dłonie. Nic. Ani śladu obrączki. - Powiedział pan, że zostali zabici podczas aktu. Jest pan tego pewien? Hartwig skinął na asystenta lekarza, który delikatnie zsunął ciało Becky DeGeorge ze zwłok męża. Roger DeGeorge miał rozpięte spodnie. Umarł w czasie erekcji. Ogarnęła mnie furia. Dlaczego te dzieciaki musiały zginąć. Oboje mieli niewiele ponad dwadzieścia lat, podobnie jak Brandtowie. Kto mógł popełnić tak straszną rzecz? - Tędy ich ciągnął. - Hartwig wskazał na ślady zaschniętej krwi na betonowej podłodze. Urywały się przy koleinach pozostawionych przez koła samochodu. Ludzie szeryfa zabezpieczali koleiny żółtą taśmą. Raleigh, pochylony, przyglądał im się uważnie. - Dobrze zachowane. Czternastocalowe opony. Prawdopodobnie luksusowy sedan. - Myślałam, że jesteś gliną teoretykiem - powiedziałam. Uśmiechnął się szeroko. - Na samochodach znam się akurat dość dobrze. To musiał być cadillac. Albo lincoln. Myślałam już o czymś innym. Poprzedniego wieczoru Claire powiedziała coś o związkach między zbrodniami. Seryjni mordercy działają według raz przyjętego schematu. Ci, którzy zabijają dla rozkoszy seksualnej, lubią patrzyć, jak ich ofiara się męczy: duszą, posługują się nożem, zaskakują ofiarę w domu. Strzał z pistoletu ma w sobie coś klinicznie

sterylnego. Nie daje dreszczu emocji. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie mamy do czynienia z dwoma mordercami. Nie, to niemożliwe. Nikt nie mógł wiedzieć o obrączkach. Podeszłam do Becky DeGeorge, spojrzałam jej w oczy. Kochali się. Zmusił ich? Zaskoczył? Maniak seksualny, który zmienia metody. Morderca, który zostawia ślady. Jaki ślad zostawił tym razem? Co przeoczyliśmy? ROZDZIAŁ 37 Po wyjściu wciągnęłam głęboko w płuca świeże powietrze. Szliśmy, Hartwig, Raleigh i ja, polną drogą w dół ku dolinie, pomiędzy winnicami. Milczeliśmy, zbyt wstrząśnięci, by rozmawiać. Nagle przyszła mi do głowy napawająca lękiem myśl. Znajdowaliśmy się trzysta metrów powyżej miasta, całkowicie odcięci od świata. Coś mi się nie zgadzało. - Dlaczego właśnie tutaj, Hartwig? - Dlaczego nie? Dookoła pusto, żywego ducha. - Wiem, ale mnie chodzi o coś innego. Dlaczego wybrał akurat to konkretne miejsce? - Na wzgórzach pełno takich opuszczonych winnic. Właścicielom przestaje się opłacać uprawa, wypierają ich wielkie kompanie. - Pierwsze morderstwo popełnił w mieście, a jednak wiedział, gdzie szukać kolejnego miejsca. Do kogo należy ta winnica? Hartwig pokręcił głową. - Nie wiem. - Musimy to sprawdzić. Trzeba jeszcze raz obejrzeć dokładnie pokój w hotelu. Ktoś ich namierzył. Znał doskonale ich plany. Z dołu doszedł mnie odgłos zbliżającego się samochodu. Po chwili tuż koło nas zatrzymał się służbowy wóz lekarza policyjnego. Za kierownicą siedziała Claire Washburn. Prosiłam, żeby przyjechała. Liczyłam, że znajdzie coś, co łączyłoby obydwie zbrodnie. - Dzięki, że przyjechałaś - powiedziałam, otwierając drzwiczki. Claire pokiwała poważnie głową. - Szkoda ich. Nienawidzę takich wezwań. - Wysiadła z samochodu z zaskakującą

lekkością, zważywszy na jej tuszę. - Mam niedługo spotkanie w mieście, ale pomyślałam, że obejrzę jednak miejsce zbrodni. Przedstawiłam jej Franka Hartwiga. - Waszym lekarzem policyjnym jest Bill Toll, prawda? - bardziej oświadczyła, niż zapytała. Hartwig zamrugał, wyraźnie zdenerwowany. Mnie i Raleigha sam zaprosił jako konsultantów, ale teraz na jego teren wkraczał nieproszony lekarz z San Francisco. - Spokojnie - powiedziała Claire. - Dzwoniłam już do niego i uprzedziłam o swoim przyjeździe. - Zerknęła w stronę ekipy medycznej stojącej przy plastykowych workach, w które zapakowano ciała. - Pójdę tam, rzucę okiem. Hartwig ruszył za nią. Biedak usiłował jakoś zapanować nad wymykającą mu się z rąk sytuacją. Raleigh został ze mną. Wyglądał na zmęczonego. - Dobrze się czujesz? - zapytałam. Pokręcił głową, nie odrywając oczu od zwłok. Przypomniałam sobie, jak zaopiekował się mną kilka dni wcześniej w kostnicy. - Dawno nie widziałeś czegoś podobnego? - Nie w tym rzecz - mruknął niespokojnie. - Nie chodzi już o naciski z Ratusza... ani o zachowanie zimnej krwi. Muszę dorwać tego faceta. Myślałam dokładnie tak samo. Zapomniałam o układach politycznych, o moich szefach, o awansie na porucznika. Nawet o Neglim. Staliśmy przez chwilę w milczeniu. - A przecież ani tobie, ani mnie nie zależy szczególnie na stawaniu w obronie instytucji małżeństwa - powiedział w końcu, przerywając ciszę. ROZDZIAŁ 38 Phillip Campbell ruszył w drogę o świcie. Był zdenerwowany, napięty - i cieszył się tym stanem. Wielką wynajętą limuzyną jak w transie przemierzał kolejne kilometry. Przejechał Bay Bridge i znalazł się na autostradzie numer 80. Koło Vallejo wydostał się wreszcie z porannego szczytu: jechał teraz sto na godzinę, nie zwalniając i nie przyspieszając. Nie chciał, żeby go zatrzymali. Gazety nazywały go potworem. Psycho - i socjopatą. Zaproszeni do telewizji eksperci

analizowali motywy jego zachowania, jego przeszłość: zastanawiali się nad możliwością dokonania kolejnych zbrodni. Nic nie wiedzą. Plotą bzdury. Znajdą tylko to, co będę chciał, żeby znaleźli. Zobaczą, co ja chcę, żeby zobaczyli. Od granicy Nevady miał już blisko do Reno, prostackiego, wulgarnego w jego pojęciu miasta kowbojów, które czasy świetności miało dawno za sobą. Zamiast wybrać obwodnicę, postanowił przejechać przez miasto. Stacje benzynowe, sklepy handlarzy bronią, lombardy. Można tu było dostać wszystko, nie narażając się na zbyteczne pytania. Kupić broń, pozbyć się towaru z wozu, albo jedno i drugie. Koło Convention Center skręcił w Lumpy's, zatrzymał się na parkingu, otworzył schowek na mapy, wyjął złożone papiery i odetchnął z ulgą. Limuzyna była absolutnie czysta. Bez skazy. Wolna od upiorów. Wczoraj cały dzień ją szorował, usuwając każdą najmniejszą plamkę krwi, dopóki nie pozbył się ostatniego śladu. Wóz milczał, niepokalany, jak w dniu, kiedy wsiadł do niego po raz pierwszy. Ponownie westchnął z ulgą. Mogłoby się zdawać, że Michael i Becky DeGeorge'owie nigdy nie istnieli. Zapłacił za wóz i wezwał taksówkę, którą pojechał na lotnisko. Tu odprawił się, po czym w kiosku przejrzał gazety z San Francisco. Ani słowa o Becky i Michaelu. Ruszył w kierunku bramy. Po drodze w barze szybkich dań kupił butelkę napoju brzoskwiniowego i kanapkę wegetariańską. Przeszedł przez bramę numer 31. Reno Air do San Francisco. Zajął miejsce w samolocie i zaczął jeść lunch. W sąsiednim fotelu usiadła ładna dziewczyna. Jasne włosy, zgrabny tyłeczek. Dość, by przyciągnąć wzrok. Na szyi miała złoty łańcuszek z imieniem: Brandee. Na palcu dostrzegł pierścionek z maleńkim brylantem. Uśmiechnął się na powitanie. Otworzyła niewielki plecak i upiła łyk wody z plastykowej butelki, po czym wyjęła Wspomnienia gejszy w miękkiej okładce. Zainteresowało go, że czyta akurat książkę o zniewolonej, bądź co bądź, kobiecie. Odebrał to jako znak. - Ciekawa lektura? - Uśmiechnął się ponownie. - Tak mówią - odpowiedziała. - Dopiero zaczęłam. Kiedy się nachylił, poczuł zapach tanich perfum o silnej nucie cytrusowej. - Trudno uwierzyć, że napisał to mężczyzna.

- Prezent od narzeczonego. - Przerzuciła kilka kartek. Phillip Campbell na moment znieruchomiał. Serce zabiło mu mocniej. Drżącą ręką pogłaskał niewielką kozią bródkę. - Och. A kiedy wielki dzień? ROZDZIAŁ 39 Raleigh wrócił do miasta naszym wozem, ja postanowiłam zabrać się z Claire. Musiałam jej powiedzieć, co się ze mną dzieje. Od lat byłyśmy serdecznymi przyjaciółkami. Codziennie zamieniamy ze sobą przynajmniej kilka słów. Wiedziałam, dlaczego tak trudno przychodzi mi powiedzieć o chorobie. Nie chciałam sprawić jej bólu. Obciążać swoimi problemami. Tak bardzo ją kochałam. Kiedy służbowy wóz ruszył w dół wyboistą polną drogą, spytałam, czy znalazła coś na miejscu zbrodni. Wiem tyle, co ty. Musieli się kochać, zanim zostali zabici - odparła spokojnie. - Jest obrzmienie warg sromowy cli, otarcia skóry na udach. To tylko domysły. Nie miałam czasu przyjrzeć się im dokładniej, ale myślę, że mąż został zastrzelony pierwszy. Jeden strzał. To by wskazywało, że został zaskoczony, nie stawiał oporu. Z ran na ciele Rebeki widać, że strzelał do niej z tyłu, mniej więcej z odległości metra, półtora. Kula przeszła przez łopatkę i szyję. Jeśli oczywiście zabił ich, kiedy się kochali, ona musiała być na górze. Co oznaczałoby, że ktoś zdołał podejść do nich bardzo Misko, niezauważony. Mówisz, że tego wieczoru nie wzięli swojego samochodu, ale gdzieś zapewne jechali, byli w drodze. To by potwierdzało twoją teorię, że zginęli w samochodzie. Morderca być może siedział z przodu. Może zginęli w limuzynie? - To wszystko? - Pokręciłam głową z uśmiechem. - Mówiłam ci, miałam niewiele czasu. Poza tym, to twoja historia. Jeśli się potwierdzi, mnie pozostaje tylko połączyć poszczególne elementy układanki. Przez chwilę jechałyśmy w milczeniu, a ja łamałam sobie głowę, od czego zacząć. - Jak twój partner? - zagadnęła Claire. - Chyba w porządku. Nie zakablował na mnie Rothowi ani Mercerowi, chociaż mógł. - A ty uważałaś, że nasłali go z Ratusza, żeby cię pilnował. - Widać się myliłam. - Nie pierwszy raz, gdy chodzi o facetów - mruknęła Claire. Naburmuszyłam się, niby to obrażona, i udałam, że nie widzę jej szerokiego uśmiechu.

- Kapuś czy nie, o wiele milszy dla oka niż Jacobi - ciągnęła Claire. - I bystrzejszy. Kiedy jechaliśmy wczoraj do Napa, odkryłam w jego samochodzie Kroniki portowe Proulx. Claire posiała mi badawcze spojrzenie. - Coś jest na rzeczy? - Poza tym, że zginęło czworo niewinnych ludzi? - Pytam o Chrisa Raleigh, Lindsay. Facet pracuje w Ratuszu, jest w porządku, a twój kalendarz towarzyski nie przypomina kalendarza Gwyneth Paltrow. Nie powiesz mi, że nie jest w twoim typie. - Mamy sprawę na głowie, Claire. - Owszem. - Prychnęła śmiechem. - Nie jest żonaty, prawda? - Daj spokój - powiedziałam błagalnie. - Nie jestem gotowa. Puściła do mnie oko, a ja wyobraziłam sobie, że zaczynam interesować się Chrisem. Mogłam wrócić z Napa z nim zamiast z Cindy. Zaprosić go w niedzielę do siebie i wyciągnąć cokolwiek z lodówki. Wypić razem piwo na tarasie, gapiąc się na skąpaną w zachodzącym słońcu zatokę. Przypomniałam sobie jego uważne spojrzenia. Ładnie wyglądasz, Boxer. Zauważył. Szczerze mówiąc, ja też zauważyłam kilka rzeczy. Oczy faceta cierpliwego i wrażliwego. Kroniki portowe. To nawet nie byłoby takie trudne. Ocknęłam się nagle z rozmarzenia. Ja tu udaję, że się zakochuję, a tymczasem życie powoli ze mnie wycieka. Z Chrisem, z kimkolwiek innym... O czym ja myślę. Zerknęłam na Claire, która wjeżdżała właśnie na 101. Wzięłam głęboki oddech. - Słyszałaś kiedyś o anemii aplastycznej Neglego? - zapytałam. ROZDZIAŁ 40 Stało się to tak nagle, że do Claire nie dotarło, co naprawdę powiedziałam. Zareagowała tak, jakby udzielała odpowiedzi na fachowe pytanie w swoim laboratorium: - Choroba krwi. Rzadka i niebezpieczna. Organizm przestaje produkować erytrocyty. - Czerwone ciałka krwi - dodałam. Spojrzała na mnie. - Dlaczego pytasz? Chyba nie chodzi o Cat? - Mówiła o mojej siostrze. Pokręciłam głową. Siedziałam sztywno i wpatrywałam się przed siebie szklanym

wzrokiem. To pewnie moje przedłużające się milczenie sprawiło, że wreszcie zrozumiała. - Ty? Martwa, obrzydliwa cisza. - Och, Lindsay. Zatrzymała samochód na poboczu i przytuliła mnie do siebie. - Co powiedział lekarz? - Że to poważna choroba. Może śmiertelna. Po minie Claire widziałam, jak bardzo poważne jest to, co powiedziałam. Była lekarzem, patologiem. Zrozumiała, w czym rzecz, zanim spojrzałam jej w oczy. Powiedziałam, że dwa razy w tygodniu mam transfuzje. - To dlatego chciałaś się ze mną spotkać wczoraj? Czemu mi po prostu nie powiedziałaś? Nie potrafiłam wytłumaczyć, co wtedy myślałam. Sama nie bardzo wiedziałam. - Chciałam. Bałam się. Bałam się, przyznać przed samą sobą. Zaczęłam prowadzić dochodzenie. Tak było lepiej. - Ktoś wie? Jacobi? Roth? Pokręciłam głową. - Raleigh? - Nadal uważasz, że mogę go wyjąć? - Biedaku. Och, Lindsay, Lindsay, Lindsay. Drżała. Czułam to. Jednak ją zraniłam. Nagle coś we mnie pękło: nie walczyłam z dręczącymi mnie strachem, wstydem, niepewnością. Przytuliłam się do Claire. To dzięki niej nie traciłam głowy. Zaczęłam płakać. Obie płakałyśmy. Nie byłam już sama. - Jestem z tobą, słoneczko - szepnęła. - Kocham cię. ROZDZIAŁ 41 Morderstwo w Napa dało nam się we znaki. Znaleźliśmy się pod ostrzałem za nieporadność i opieszałość w prowadzeniu dochodzenia. Zbieraliśmy cięgi ze wszystkich stron. Sensacyjne nagłówki w gazetach krzyczały o pojawieniu się psychopatycznego

zbrodniarza, sadysty, jakiego świat jeszcze nie widział. W Hallu kręciły się ekipy telewizyjne z innych miast. We wszystkich wiadomościach telewizyjnych pokazywano do znudzenia zdjęcia z tragicznych ślubów i wyciskające łzy scenki rodzinne. Zespół specjalny, którym kierowałam, spotykał się dwa razy dziennie. Dołączyło do nas kilku specjalistów od kryminalistyki i medycyny sądowej. Mieliśmy przekazywać zebrane materiały FBI. Dochodzenie nie koncentrowało się już na kręgu znajomych Melanie i Davida Brandtów. Pełni złych przeczuć rozszerzyliśmy zakres poszukiwań. Ludzie Jacobiego, którzy sprawdzali sklepy z winami, nie znaleźli nic poza paroma nazwiskami. Zakrwawiona marynarka również nie okazała się wskazówką. Taki krój smokingów modny był cztery, pięć lat wcześniej. W żadnym magazynie sprzedającym smokingi nikt nie potrafił nam nic powiedzieć. Musieliśmy sprawdzić każdą transakcję. Mercer potroił nasz zespół. Morderca wybierał ofiary bardzo precyzyjnie. Obydwu zabójstw dokonał niemal zaraz po ślubie. Musiał sporo wiedzieć o tych ludziach: gdzie spędzą noc poślubną, jakie mają plany. Nie zabierał kosztowności: zegarków, pieniędzy, biżuterii. Interesowały go wyłącznie obrączki. Porzucił ciała DeGeorge'ów w odludnym z pozoru miejscu, ale nie tak odludnym, żebyśmy ich nie znaleźli. Zostawiał wyraźne tropy, które prowadziły donikąd. Nic z tego nie rozumiałam. On doskonale wie, co robi, Lindsay. Przewiduje twoje ruchy. Powiąż obie zbrodnie. Musiałam znaleźć wspólny mianownik. Skąd znał ofiary. Skąd tyle o nich wiedział. Podzieliliśmy się z Raleighem zadaniami. On miał sprawdzić, kto korzystał z usług tych samych agencji turystycznych, wypożyczalni limuzyn, hoteli co Brandtowie i DeGeorge'owie. Ja miałam przejrzeć rezerwacje. Liczyliśmy, że w ten sposób trafimy w końcu na jakiś ślad. - Jeśli szybko czegoś nie znajdziemy, księża i rabini nie będą mieli roboty - mruknął Raleigh zrzędliwym głosem. - O co temu świrowi chodzi? Nic nie odpowiedziałam, ale wydawało mi się, że wiem. Przeszkadzało mu szczęście, marzenia, oczekiwania. Niszczył to, co pozwala nam żyć: nadzieję.

ROZDZIAŁ 42 Tego wieczoru Claire Washburn z kubkiem herbaty poszła do swojej sypialni, cicho zamknęła drzwi za sobą i rozpłakała się. - Do diabła, Lindsay, mogłaś mi zaufać - mruknęła. Pragnęła zostać sama Przez cały wieczór była rozkojarzona, poirytowana. Nigdy tak się nie zachowywała. W poniedziałki, kiedy orkiestra miała dzień wolny, Edmund gotował. Taki rytuał rodzinny. Tata krzątał się w kuchni, chłopcy sprzątali. Dzisiaj przygotował ich ulubione danie, kurczaka w kaparach i sałatę winegret, a jednak kolacja się nie udała. Z winy Claire. Cały czas myślała o jednym. Jest lekarzem, lekarzem, który ma do czynienia wyłącznie z umarłymi. Nigdy nikomu nie uratowała życia. Była lekarką, ale nie leczyła. Przebrała się we flanelową piżamę, przeszła do łazienki, starannie zmyła makijaż z ciemnej twarzy. Spojrzała na swoje odbicie. Nie była ładna, w każdym razie nie tą urodą, jaką normy społeczne uczą nas podziwiać. Potężna, tęga, bez talii. Nawet jej dłonie - wyćwiczone, sprawne dłonie posługujące się codziennie precyzyjnymi instrumentami, były zbyt pulchne. Jej mąż zawsze powtarzał, że lekka jest tylko wtedy, kiedy tańczy. A jednak była szczęśliwa. Urodziła się w nędznej, czarnej dzielnicy San Francisco, udało się jej uciec stamtąd. Skończyła studia. Była kochana. Potrafiła dawać miłość. Osiągnęła wszystko, czego pragnęła. A teraz wszystko się w niej buntowało, że Lindsay, która jak nikt potrafiła stawiać czoło życiu, miałaby je stracić. Nie mogła myśleć o tym obiektywnie, w kategoriach klinicznego rozpoznania. Cierpiała. Lekarka, która nie leczy. Kiedy Edmund skończył razem z chłopcami zmywać naczynia, przyszedł do sypialni, usiadł na łóżku obok żony. - Jesteś chora, kocie - powiedział, kładąc jej rękę na ramieniu. - Ilekroć kładziesz się tak wcześnie, to znak, że źle się czujesz. Pokręciła głową. - Nie jestem chora, Edmundzie. - To w czym rzecz? Męczy cię ta ostatnia sprawa? Podniosła rękę. - Chodzi o Lindsay. Wczoraj wracałyśmy razem z Napa. Powiedziała mi coś

okropnego. Jest ciężko chora. Ma rzadko spotykany rodzaj anemii. Tak zwany zespół Neglego. - To coś poważnego? Claire pokiwała głową. - Cholernie. - Boże, biedna Lindsay - szepnął Edmund. Przez chwilę siedzieli pogrążeni w ponurym milczeniu. Claire odezwała się pierwsza: - Jestem lekarzem. Codziennie mam do czynienia ze śmiercią. Znam przyczyny i objawy, mam wiedzę. I nie potrafię leczyć. - Leczysz wszystkich wokół. Dajesz nam wszystkim zdrowie, ale bywają sytuacje, kiedy nawet ty, z całą swoją miłością i inteligencją, nie jesteś w stanie pomóc. Przytuliła się z uśmiechem do męża. - Bystrzak z ciebie jak na faceta, który gra na bębnach. Powiedz, co do cholery możemy zrobić? - Tylko to. - Edmund zamknął żonę w objęciach. Tulił ją długo, a ona czuła, że jest najpiękniejszą kobietą na całym świecie. To pomagało. ROZDZIAŁ 43 Następnego popołudnia po raz pierwszy zobaczyłam twarz mordercy. Chris Raleigh rozmawiał z ludźmi z agencji turystycznych, w których ofiary wykupiły podróże poślubne. Ja sprawdzałam firmy przygotowujące śluby. Dwie różne firmy. DeGeorge'owie skorzystali z usług White Lace, wesele Brandtów organizowała modna i wzięta Miriam Campbell. Nie było żadnego związku. Siedziałam przy biurku, kiedy operatorka przełączyła rozmowę do mnie. Dzwoniła Claire. Wróciła właśnie z Napa, gdzie przeprowadzała oględziny zwłok. Była wyraźnie podniecona. - Przyjdź do mnie. Zaraz. - Znalazłaś powiązanie. Becky DeGeorge została zgwałcona? - To ten sam facet, Lindsay. - Kochali się, kiedy ich zabił - oznajmiła mi Claire, ledwie weszłam do laboratorium. Nasienie w pochwie Rebeki pochodzi od męża. Kąt wejścia kuli potwierdza moje przypuszczenia. Została zastrzelona od tyłu. Ubranie Michaela zbryzgane jest jej krwią.

Obejmowała go nogami. Ale nie dlatego cię tu ściągnęłam. Utkwiła we mnie wielkie oczy. Czułam, że ma mi coś ważnego do powiedzenia. - Uważam, że powinniśmy zachować te informacje dla siebie. Poza mną i lekarzem z Napa nikt nie wie. - O czym? Mów, na litość boską. Zerknęłam na stojący na stole mikroskop i kilka płytkich naczynek Petriego, takich jak te, których używaliśmy w szkole średniej na lekcjach biologii, kiedy hodowaliśmy kultury bakteryjne. - Tak jak przy pierwszym morderstwie, tu też nie zostawił kobiety w spokoju - mówiła Claire. - Tyle że tym razem ślady nie są takie oczywiste. Toll nic nie zauważył, ale ja szukałam. I znalazłam. W pochwie. - Wzięła do ręki jedno z naczyń i z dumną miną wyjęła z niego coś pincetą. Centymetrowej może długości rudy włos. - To nie męża? Claire pokręciła głową. - Obejrzyj sobie. Włączyła mikroskop. Nachyliłam się i na białym świetlistym tle zobaczyłam dwa włosy: jeden lśniący ciemnobrązowy, drugi krótszy, skręcony jak sierp. - Tu masz włosy Michaela DeGeorge'a. Ten krótszy to łonowy - wyjaśniła. Położyła teraz pod mikroskopem włos zdjęty z płytki Petriego. Czułam, że serce zaczyna bić mi szybciej. Wiedziałam, do czego zmierza. Trzeci włos był rudawy i znacznie grubszy niż włosy DeGeorge'a. Miał drobne rozszczepienia. Na pewno należał do kogoś innego. - Nie pochodzi ani z głowy, ani z genitaliów. To włos z brody - oznajmiła Claire, pochylając się nad mikroskopem. Spojrzałam na nią wstrząśnięta. Włos z brody mordercy znalazł się w pochwie Becky DeGeorge. - Post mortem - wyjaśniła, stawiając kropkę nad i. ROZDZIAŁ 44 Krok po kroku odtwarzałyśmy wizerunek mordercy. Wzrost, rysy, fetysze. Sposób, w jaki zabijał. Musiałam jeszcze dojść, jak znajdował swoje ofiary.

Sprawdzaliśmy z Chrisem Raleigh wszystkie możliwe biura turystyczne, zbieraliśmy informacje o zapowiedzianych ślubach. Pracowało dla nas piętnastu dochodzeniowców. Szukaliśmy wśród gości weselnych Brandtów i DeGeorge'ów człowieka z rudą brodą. Byłam prawie pewna, że przy tak intensywnych poszukiwaniach w końcu natrafimy na jakiś ślad. Znajdziemy kogoś, kto widział mordercę. Jakiś przeciek w biurze turystycznym. Może ludzie Jacobiego, bogatsi o nowe informacje, coś odkryją. Następnego ranka zadzwonił Hartwig. - Winnica Sparrow Ridge... należy do spółki Black Hawk Partners. Miejscowy notariusz, niejaki Guy Lester, jest głównym udziałowcem. - Wie pan, gdzie spędził weekend? - Owszem, sprawdziłem. W Portlandzie. Brał udział w maratonie. Rozmawiałem z nim. Ma murowane alibi. Byłam pewna, że morderca nie przypadkiem wybrał położoną na odludziu winnicę, żeby tam porzucić ciała. Coś dla niego znaczyła. - Kto oprócz Lestera ma udziały? - Nie wiem. Inwestorzy. Faceci z San Francisco, którzy próbują szczęścia w tym biznesie. Powoli traciłam cierpliwość. - A konkretnie? Jacy inwestorzy? - Tacy, co wolą pozostać anonimowi. Wiem, do czego pani zmierza, inspektorze, ale nasz facet prowadzi interesy tylko z pewnymi ludźmi. Proszę mi wierzyć, każdy mógł zawieźć tam ciała. Ja tu żyję i nie będę niepotrzebnie nastawiał karku. Przytrzymując słuchawkę ramieniem, obróciłam się w fotelu do okna. - Prowadzimy dochodzenie w sprawie wielokrotnego morderstwa, poruczniku. Najpaskudniejsze, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia. Żeby dotrzeć do szopy, gdzie znaleźliście ciała, trzeba jechać pięć kilometrów polną drogą Ten, kto to zrobił, znał winnicę, w przeciwnym razie porzuciłby ofiary gdziekolwiek, zamiast błąkać się nocą po odludziu. Nie przypuszczam, że to ktoś miejscowy. Bałby się zwrócić na siebie naszą uwagę. Proszę zadzwonić do mnie, kiedy będzie pan już znał nazwiska wspólników Lestera. - Odwiesiłam słuchawkę. Mój optymizm zaczynał się chwiać. Raleigh nic nie znalazł w biurach podróży. Brandtowie wykupili podróż poślubną w Travel Ventures, firmie modnej wśród ludzi z towarzystwa. DeGeorge'owie skorzystali z usług Journeytime w Los Altos.

Nasi ludzie szperali w aktach pracowników obydwu agencji. Żaden z nich nie przeszedł z jednej do drugiej, nie znaleźliśmy żadnych punktów stycznych. Właściciel Journeytime dopuszczał możliwość, że ktoś włamał się do ich systemu, przejrzał bazy danych. Szansa znalezienia hakera równała się jednak zera. Moje poszukiwania okazały się równie bezskuteczne. Dostałam dokumentację z obu firm organizujących śluby. Grawerzy, orkiestry, fotografowie, katering, kwiaciarnie, nic się nie zgadzało. Brandtowie i deGeorge'owie żyli w dwóch różnych światach. W dalszym ciągu nie wiedziałam, w jaki sposób morderca znajdował swoje ofiary. ROZDZIAŁ 45 Ściągnęłam Claire i Cindy na drugie spotkanie naszego klubu. Tym razem nastrój był zupełnie inny. Bez żartów, śmiechów. Bez margarity. Zginęło dwoje kolejnych ludzi. Nie miałyśmy podejrzanego, a dochodzenie zataczało coraz szersze kręgi, prowadząc donikąd. Czułyśmy coraz większą presję. Claire pojawiła się pierwsza. Wyściskała mnie, zapytała, jak się czuję. - Nie wiem - przyznałam. Przeszłam trzy transfuzje. Czasami czułam się dobrze, to znowu, szczególnie po południu, ledwie trzymałam się na nogach. Medved powiedział, że w przyszłym tygodniu będzie chciał sprawdzić, jaki mam poziom czerwonych ciałek. Po chwili przyszła Cindy. W męskiej koszuli i wyszywanych dżinsach. Śliczna i wielkomiejska. Nie rozmawiałam z nią od poniedziałku, kiedy powiedziałam jej, że może puścić materiał o drugim morderstwie. Mimo że musiała czekać cały dzień, i tak była pierwsza. - Idę w górę - oznajmiła, rzucając na stół nową wizytówkę z jaskrawoczerwonym logo „Chronicie". Cindy Thomas, Dział Miejski, Sprawy kryminalne, przeczytałam. Najpierw jej pogratulowałyśmy, a potem trochę się powyzłośliwiałyśmy, żeby nie przewróciło się jej w głowie. Od czego w końcu są przyjaciółki? Powiedziałam im, że sprawdzanie biur podróży i firm organizujących śluby nic nie dało. - Kilka rzeczy nie daje mi spokoju - ciągnęłam. - Pistolet. Ci, którzy zabijają na tle seksualnym, na ogół nie zmieniają metod. Wybierają taką, która daje im dodatkowy dreszcz rozkoszy. - Tak, to dziwne - zgodziła się Claire. - Facet uderza bardzo precyzyjnie. Wszystko ma

przewidziane, wszystko wie. Zna dokładnie termin ślubu, numer pokoju, trasę podróży poślubnej, drogę odwrotu. A kiedy zabija, wstępuje w niego jakiś wściekły demon. Nie wystarcza mu zabić. Musi jeszcze zbezcześcić zwłoki. Pokiwałam głową. - Otóż właśnie. Atakuje tak, jakby nie mógł znieść faktu, że ludzie się pobierają. Ma obsesję na punkcie panien młodych. Obydwóch mężczyzn pozbył się szybko, niemal mimochodem. Co innego one... fascynują go. - Jak znajduje ofiary? - myślałam głośno. - Gdybyście chciały zabić pannę młodą, gdzie byście szukały? - Może u jubilera, kiedy młodzi zamawiają obrączki - podsunęła Claire. - Albo w Ratuszu, gdzie załatwiają formalności - wtrąciła Cindy. Spojrzałam na nią i parsknęłam śmiechem. - No to mamy naszego mordercę. Urzędnik na państwowej posadzie. - Listonosz - zawołały obydwie chórem. - Fotograf - dodała Claire. Mogłam wyobrazić sobie tego pokręconego sukinsyna ukrywającego twarz za aparatem. Każda ewentualność była jednakowo prawdopodobna. Potrzebowałyśmy tylko ludzi, którzy sprawdziliby je, zanim morderca znowu zaatakuje. - Nie wiem, co to znaczy być panną młodą. - Spojrzałam na Claire. - Dlatego tu jesteś. - A co z trzema żyletami? - Roześmiała się. - Mój profesjonalizm już się nie liczy? Zawtórowałyśmy bez szczególnego przekonania i sięgnęłyśmy po nasze piwa. Kobiecy Klub Zbrodni. Dobre. Mężczyznom wstęp wzbroniony. - Gdzie jest ten cholerny punkt styczny? - jęknęłam. - On chce, żebyśmy go znalazły. Zostawia tropy. Chce, żebyśmy znalazły powiązanie między morderstwami. Zamilkłyśmy pogrążone we własnych myślach. - Widzę go - ciągnęłam. - W ceremonii ślubnej jest coś, co doprowadza go do szału. Coś, co chce zniszczyć. Nadzieja? Niewinność? Mężów zabija od razu. A panny młode? Jak znajduje panny młode? - Żyje w chorym, pokracznym świecie - podjęła Cindy, zastanawiając się na głos. Powinno ciągnąć go tam, gdzie najwięcej fantazji. Podgląda je, kiedy nic nie podejrzewają. Chce, by narastała w nim wściekłość. Claire rozbłysły oczy. - Zastanawiam się... Poszłabym tam, gdzie kupowały suknie ślubne. Ja tam szukałabym swoich ofiar.

ROZDZIAŁ 46 Następnego dnia rano zastałam na swoim biurku faks od Hartwiga z nazwiskami współwłaścicieli Sparrow Ridge. Przekazałam je Jacobiemu do sprawdzenia, a potem zadzwoniłam do moich informatorów w firmach weselnych White Lace i Mary Campbell. Nie spodziewałam się zbyt wiele. Do tej pory nic przecież tam nie znalazłam. Ku memu zdumieniu okazało się, że Melanie Brandt i Becky DeGeorge kupiły suknie ślubne w tym samym miejscu. W Bridal Boutique u Saksa. Był to pierwszy punkt styczny między obydwoma sprawami. Mógł nie mieć żadnego znaczenia, ale czułam przez skórę, że wreszcie dochodzenie ruszy, że mamy jakiś uchwytny ślad. U Saksa zjawiłam się o dziesiątej, zaraz po otwarciu. Bridal Boutique znajdował się na drugim piętrze, między stoiskami z porcelaną i prezentami. Po chwili rozmawiałam już z Maryanne Perkins, kierowniczką działu, miłą pięćdziesięcioletnią panią. Sprawiała wrażenie osoby, która całe życie przepracowała w swoim fachu. Poprosiła, żeby ktoś ją na chwilę zastąpił, i usiadłyśmy w zagraconym pokoiku na zapleczu, pełnym żurnalowych zdjęć panien młodych. - To okropne. - Kręciła głową z niedowierzaniem, blada jak płótno. - Nie mogłam dojść do siebie, kiedy usłyszałam, co się stało. Melanie była tutaj zaledwie dwa tygodnie temu. - Spojrzała na mnie szklanym wzrokiem. - Taka śliczna dziewczyna... Moje panny młode są dla mnie niczym rodzone dzieci. Jakbym straciła własną córkę. - Córkę? Nic pani nie wie? - O czym? Opowiedziałam Maryanne Perkins o Becky DeGeorge. Na jej twarzy odmalowało się przerażenie, w zielonych oczach pojawiły się łzy. Miałam wrażenie, że mnie nie widzi. - Boże drogi... Boże... - szeptała. - Co się tu dzieje, inspektorze? Zarzuciłam ją pytaniami. Kto mógł znać jej klientki? Kto pracuje w dziale? Jacyś mężczyźni? Każde z moich pytań spotykało się z pełnym niedowierzania zaprzeczeniem ze strony Maryanne Perkins. Personel nie zmieniał się od ośmiu lat. Nie było żadnych mężczyzn. Jak w naszym klubie zbrodni. Odchyliła się w krześle, usiłując przywołać na pamięć szczegóły.

- Zachwycałyśmy się nią. Becky... była cudowna. Chyba nigdy tak o sobie nie myślała. Dopiero kiedy zobaczyła się w tej sukni... Matka dała jej obrożę z pereł, z dużym brylantem, a ja pobiegłam na zaplecze po kwiaty. Wtedy zauważyłam kogoś. Tam stał. Wskazała kierunek. - Przyglądał się Becky. Pomyślałam wtedy: widzisz, nawet on uważa, że jesteś piękna. Teraz sobie przypominam. Gorączkowo zaczęłam spisywać rysopis: czterdzieści kilka lat, może czterdzieści. - Nie przyjrzałam mu się uważnie - powiedziała kierowniczka działu. - Miał brodę. Byłam pewna, że to on! Claire miała rację. To u Saksa znajdował swoje ofiary. Drążyłam dalej: - Jak ktoś może zebrać informacje o czyimś ślubie? Skąd będzie znał datę? Miejsce? Trasę podróży poślubnej? - Zawsze pytamy o szczegóły, kiedy dziewczyna zamawia u nas suknię. Łatwiej nam realizować zamówienie, kiedy znamy dokładne terminy. Poza tym to tworzy atmosferę. Tworzy atmosferę. - Kto ma dostęp do tych informacji? Pokręciła głową. - Tylko my... moje asystentki. Czasami ci z działu porcelany i prezentów. Czułam, że wreszcie jestem blisko. - Chciałabym zobaczyć wszystko, co dotyczy Melanie Brandt i Becky DeGeorge. Ich i aktualnych klientek. - Tu wypatrywał przecież swoich ofiar, tak? Istniało duże prawdopodobieństwo, że wróci. Któraś z zamawiających dziewcząt mogła być następna na liście. Pani Perkins opadła szczęka. Z przerażeniem wpatrywała się gdzieś w przestrzeń. - Powinna pani coś jeszcze wiedzieć. - Co takiego? - Jakiś miesiąc temu odkryłyśmy, że zginęła nam cała nasza kartoteka. ROZDZIAŁ 47 Zaraz po powrocie do biura zrobiłam dwie rzeczy: zadzwoniłam do Claire i Cindy, powiedziałam im, czego dowiedziałam się u Saksa, a potem poszłam do Chrisa Raleigh. Opowiedziałam mu o najnowszych odkryciach i uzgodniliśmy, że umieścimy w domu towarowym policjantkę z wydziału przestępstw seksualnych. Wysłałam do Maryanne Perkins specjalistę od portretów pamięciowych.

Potem Chris podzielił się ze mną ważną wiadomością. Roth i Mercer przekazali akta naszej sprawy FBI. Poczułam się tak, jakby ktoś wsadził mi nóż pod żebro... Pobiegłam do toalety, zamknęłam drzwi i oparłam się plecami o chłodne kafelki. Niech szlag trafi tych skurwysynów. Mężczyźni! Niech szlag trafi Rotha i Mercera! Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Miałam wypieki. Policzki mnie paliły. FBI. To moja sprawa. Sprawa Claire, Cindy, Raleigha. Znaczyła dla mnie więcej niż jakakolwiek, nad którą dotąd pracowałam. Nagle nogi ugięły się pode mną. Negli? Lekarz powiedział, że będę miała ataki nudności i zawroty głowy. Czwartą transfuzję wyznaczono mi na siedemnastą trzydzieści. Ogarnęło mnie straszne poczucie pustki; lęk, strach. Wreszcie ruszyłam z dochodzeniem. Nie potrzebowałam, żeby chrzanili mi robotę jacyś obcy faceci w ciemnych garniturach, ze spinkami w krawatach. Zamrugałam. Moja twarz, jeszcze przed chwilą rozpalona ze złości, teraz wydawała się blada, pozbawiona życia. Szare, wodniste oczy. Uszła ze mnie cała energia. Wpatrywałam się w swoje odbicie, dopóki nie odezwał się znajomy głos. Dość tego. Weź się w garść. Wygrasz, zawsze wygrywasz. Spryskałam policzki zimną wodą. Pozwoliłaś sobie na mały atak histerii i wystarczy. Uśmiechnęłam się blado i wzięłam głęboki oddech. Powoli wracał zwykły błysk w oku, policzki nabrały normalnego koloru. Czwarta dwadzieścia. W Moffett powinnam być o piątej. Jutro przejrzę nazwiska od Saksa. Poprawiłam szybko makijaż i wróciłam do biurka. Niestety, zaraz pojawił się Raleigh. - Radź sobie sam z tym zrzutem - warknęłam całkiem niepotrzebnie, mając na myśli FBI. - Nie wiedziałem. Powiedziałem ci, kiedy tylko dotarła do mnie wiadomość. - Pewnie. - Pokiwałam głową. Raleigh podszedł bliżej, przysiadł na krawędzi biurka. - Coś jest nie tak, prawda? Powiedz mi. Proszę. Skąd wiedział? Może był znacznie lepszym detektywem, niż przypuszczałam. Przez chwilę miałam ochotę powiedzieć mu. Boże, tak chciałam wreszcie się przyznać. I wtedy Raleigh zrobił coś nieprzewidzianego.

Uśmiechnął się jednym z tych swoich rozbrajających uśmiechów, podniósł mnie z krzesła i uściskał. Byłam tak zaskoczona, że nawet nie stawiałam oporu. Zaczęłam trząść się jak galareta. Trudno powiedzieć, żeby miało to coś wspólnego z pożądaniem, ale nigdy żadna namiętność nie targnęła mną z taką siłą. Powoli się uspokoiłam, a on trzymał mnie w ramionach, na środku naszego pieprzonego biura. Nie wiedziałam, jak się zachować, ale nie miałam ochoty niczego zmieniać. Nie chciałam, żeby mnie puścił. - Dzięki - wymamrotałam, odsuwając się wreszcie. - Zupełnie się rozkleiłaś - powiedział łagodnie. - Za chwilę fajrant. Chcesz pogadać przy kawie? To tylko kawa, Lindsay, nie randka. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła piąta. Musiałam jechać do Moffett. Zrobiłam minę, która miała mówić: Zaproś mnie innym razem, i mruknęłam: - Nie mogę. Muszę lecieć. ROZDZIAŁ 48 Dziewczyna w recepcji uśmiechnęła się uprzejmie i skinęła głową. - Witamy w Lakefront Hilton, sir. Phillip Campbell stanął przy kontuarze, przeczytał imię na identyfikatorze recepcjonistki. Kaylin. Roześmiane oczy i burza włosów. Kaylin. Odpowiedział uśmiechem. Niewinny flirt. Podał swoje potwierdzenie rezerwacji. - Pierwszy raz w naszym hotelu, panie Campbell? - zaszczebiotała dziewczyna. Znowu się uśmiechnął. Owszem, pierwszy raz. Przyglądał się jej dłoniom, gładząc brodę. Chciał, żeby zwróciła na niego uwagę. Zapamiętała jego twarz. Może jakieś słowo. Któregoś dnia pojawi się tu jakiś skrupulatny agent z FBI ze zdjęciem albo portretem pamięciowym, a wtedy rozszczebiotana wiewióreczka zastanowi się i przypomni sobie ten moment. Chciał, żeby wszystko dokładnie zapamiętała. Jak ta sprzedawczyni w Bridal Boutique u Saksa. - Przyjechał pan zwiedzić muzeum, panie Campbell? - zapytała Kaylin, stukając w klawisze. - Na ślub Voskuhla. - Jak wszyscy. - Uśmiechnęła się. Klik, klik pomarańczowymi paznokciami w

klawisze. - Dam panu dobry pokój z pięknym widokiem. - Z uśmiechem wręczyła mu klucz. Miłego pobytu. I dobrej zabawy. - Na pewno - odpowiedział uprzejmie. Zanim się odwrócił, spojrzał jej w oczy. Skoro mowa o ślubach... ma pani ładny pierścionek. Już na górze podszedł do okna i rozsunął zasłony. Przed nim rozpościerał się, jak obiecała, zapierający dech widok. Cleveland, Ohio. ROZDZIAŁ 49 Widziałam go... Sukinsyn. Co on tu robi? W tłumie na Lower Market. Wśród ludzi pchających się na prom. Zamarłam na jego widok. Miał na sobie rozpiętą pod szyją niebieską koszulę, brązową sztruksową marynarkę. Wyglądał jak profesor college'u. Kiedy indziej minęłabym go i nie zwróciła na niego uwagi. Chudy, niepozorny pod każdym względem. Gdyby nie ciemnoruda broda. Jego głowa migała mi w tłumie. Ludzie nas cały czas rozdzielali. - Policja! - zawołałam, usiłując przekrzyczeć gwar. Moje wołanie utonęło w zgiełku. Bałam się, że lada moment stracę go z oczu. Nie znałam jego nazwiska. Tylko ofiary. Melanie Brandt. Rebecę DeGeorge. Nagle przystanął. Odwrócił się do mnie. Jego twarz wydawała się rozświetlona, jaśniała na ciemnym tle niczym twarze na starych ruskich ikonach. Nasze oczy się spotkały. Błysk rozpoznania. Wiedział, że to ja. Że go szukam. Ku mojemu przerażeniu tłum go zagarnął, poniósł ze sobą. - Stać, bo będę strzelać! - krzyknęłam. Poczułam zimny pot na karku. Wyciągnęłam pistolet. - Na ziemię - wołałam, ale tłum go osłaniał. Za chwilę mi umknie. Podniosłam pistolet, próbując celować w rudą brodę. Znowu się odwrócił. Z kpiącym uśmiechem kogoś, kto wie, że mnie przechytrzył. Wciągnęłam głęboko powietrze, złożyłam się. Niczym na filmie przewijanym w zwolnionym tempie wszystkie twarze zwróciły się w moją stronę.

Przysnęłam. Ocknęłam się w swojej kuchni, wpatrzona w kieliszek z chardonnay. W mieszkaniu panował swojski spokój. Nie było żadnego tłumu, żadnych twarzy przesuwających się przed oczami. Tylko Słodka Marta rozciągnięta na posłaniu. I gotująca się woda w garnku. Chciałam zrobić swój ulubiony sos: trochę rukoli, cukinia, bazylia. Włączona płyta, Tori Amos. Zaledwie godzinę wcześniej byłam jeszcze podłączona do kroplówki. Serce uderzało w rytm miarowych piknięć monitora. Cholera, chciałam, żeby wróciło dawne życie. Moje ulubione sny. Złośliwości Jacobiego i łajania Rotha. Chciałam dzieci, nawet jeśli miałoby to oznaczać ponowne małżeństwo. Nagle na dole odezwał się domofon. Kogo niesie? Wychyliłam się. - Kto tam? - Myślałem, że zostanę dobrze przyjęty - oznajmił spokojny głos. Raleigh. ROZDZIAŁ 50 - Co tu robisz? - zawołałam zaskoczona. Ucieszyłam się i natychmiast wpadłam w popłoch. Miałam spięte byle jak włosy, na grzbiecie stary T - shirt, w którym czasami sypiałam, byłam wyczerpana i rozdrażniona po transfuzji. W domu bałagan. - Mogę wejść? - To wizyta prywatna czy służbowa? - Przekrzykiwaliśmy się. - Nie musimy chyba znowu jechać do Napa? - Nie dzisiaj. - Roześmiał się. - Tym razem przyszedłem z własnym. Nie bardzo zrozumiałam, o co mu chodzi, ale nacisnęłam przycisk domofonu i pobiegłam z powrotem do kuchni, zgasiłam gaz pod makaronem, na tym samym oddechu rzuciłam poniewierające się po podłodze poduszki na kanapę i przeniosłam stertę gazet na kuchenne krzesło. Zdążyłam jeszcze przeciągnąć wargi błyszczykiem i rozpuścić włosy, kiedy odezwał się dzwonek. Raleigh miał na sobie rozpiętą pod szyją koszulę i spodnie khaki. W ręku trzymał butelkę wina. Bardzo miło. Posłał mi przepraszający uśmiech. - Mam nadzieję, że nie gniewasz się za najście. - Nie nachodzisz mnie, zostałeś dobrowolnie wpuszczony. Co tu robisz?

Uśmiechnął się. - Byłem w pobliżu. - W pobliżu, tak? Mieszkasz po drugiej stronie zatoki. Skinął głową, nie specjalnie obstając przy swoim alibi. - Chciałem sprawdzić, jak się czujesz. W pracy dziwnie się zachowywałaś. - To miło z twojej strony, Raleigh - powiedziałam, patrząc mu w oczy. - Wszystko w porządku? - Wszystko w porządku. Byłam trochę przybita. Roth. FBI. Już mi przeszło. Naprawdę. - Cieszę się. Coś smacznie pachnie. - Pichcę kolację. - Zamilkłam, zastanawiając się, co chciałam powiedzieć. - Jadłeś już? Pokręcił głową. - Nie, nie. Nie chciałbym ci przeszkadzać. - I dlatego przyszedłeś tu z winem? Posłał mi jeden z tych swoich uśmiechów, którym nie można się oprzeć. - Gdyby nie było cię w domu, wylądowałbym na rogu Drugiej i Brannan. Zawsze tam jeżdżę. Z uśmiechem otworzyłam szeroko drzwi. Raleigh wszedł do mieszkania. Rozejrzał się, omiótł wzrokiem moją ceramikę, czarną satynową kurtkę baseballową od Willie Maysa, taras z widokiem na zatokę i pokiwał z uznaniem głową. Wyciągnął w moją stronę butelkę. - Otwarte wino stoi na blacie, nalej sobie, a ja sprawdzę, ro z jedzeniem powiedziałam. Poszłam do kuchni, powtarzając sobie w duchu, że właśnie wróciłam z kliniki dla ciężko chorych. Poza tym pracuję z nim. Podniecona wyjęłam drugie nakrycie. - Numer dwadzieścia cztery, Giantsi? - zawołał. - Ta kurtka zagrzewaczki to oryginalny ciuch? - Willie Mays. Dostałam ją od ojca na dziesiąte urodziny. Chciał mieć syna. Trzymam ją do tej pory. Wszedł do kuchni, usiadł na stołku przy blacie. Mieszałam penne, on tymczasem nalał sobie wina. - Zawsze gotujesz dla siebie? - Stary nawyk. Matka pracowała do późna. Opiekowałam się o sześć lat młodszą siostrą. Czasami mama wracała dopiero o ósmej. Od kiedy pamiętam, przygotowywałam

kolację. - A ojciec? - Zostawił nas - poinformowałam go, mieszając musztardę, olej winogronowy, ocet i cytrynę na winegret do sałaty. - Miałam wtedy trzynaście lat. - Matka cię wychowywała? - Można tak powiedzieć. Czasami mam wrażenie, że wychowywałam się sama. - Do czasu kiedy wyszłaś za mąż. - Tak, potem w pewnym sensie wychowywałam i jego. - Uśmiechnęłam się. - Masz nosa, Raleigh. - Gliniarze na ogół mają nosa. Nie wiedziałaś o tym? - Tak, prawdziwi gliniarze. Raleigh udał obrażonego. - W czym mogę ci pomóc? - zagadnął. - Możesz zetrzeć ser - powiedziałam z kpiącym uśmiechem i pchnęłam w jego stronę kawałek parmezanu oraz tarkę. Zabrał się do roboty. Makaron powoli dochodził. Do kuchni weszła Słodka Marta, przywitała się z gościem. - Dziwnie się zachowywałaś dzisiaj po południu - zaczął, gładząc Martę po głowie. Zwykle znosisz gadanie Rotha z kamienną twarzą. Miałem wrażenie, że dzieje się coś złego. - Nie dzieje się nic złego - skłamałam. - W każdym razie nie w tej chwili. Jeśli już musisz wiedzieć. Oparłam się o blat i spojrzałam mu w oczy. Był moim partnerem, ale przede wszystkim był osobą, której mogłam zaufać. Od dawna nie okazałam zaufania żadnemu osobnikowi, którego gender zaczyna się na M. Miałam za sobą ciężkie doświadczenia. Może w innych okolicznościach - zastanawiałam się. Niesamowity głos Tori Amos wypełniał kuchnię. - Lubisz tańczyć? - zapytał Raleigh ni stąd, ni zowąd. Spojrzałam na niego mocno zdziwiona. - Nie tańczę. Gotuję. - Nie tańczysz... gotujesz? - powtórzył, ściągając brwi. - Tak. Wiesz, co mówią o gotowaniu? Rozejrzał się. - Ja powiedziałbym, że nie zdaje egzaminu. Powinnaś przerzucić się na taniec. Spokojna, leniwa muzyka kołysała mnie i choć niechętnie, musiałam przyznać, że

owszem, zatańczyłabym z Chrisem. Chociaż nic nie powiedziałam, nawet moja mina tego nie mówiła, mój przeklęty partner wziął mnie za rękę i odciągnął od blatu. Chciałam się opierać, ale jakiś cichy głos szeptał mi do ucha: spróbuj, Lindsay. On jest w porządku. Wiesz, że możesz mu zaufać. Poddałam się. Dobrze się czułam w ramionach Raleigha. Przez chwilę staliśmy, lekko się kołysząc, a potem położyłam raptem głowę na jego ramieniu z uczuciem, że nie może stać mi się nic złego. - To nie randka - mruknęłam. Przeniosłam się gdzieś, gdzie panuje miłość, nadzieja, gdzie spełniają się marzenia. - Prawdę powiedziawszy, cieszę się, że wpadłeś. - Ja też. Poczułam, że mnie przytula, poczułam dreszcz przebiegający po plecach, którego od bardzo dawna już nie czułam. - Masz je, prawda, Raleigh? - spytałam. - Co takiego? Delikatne dłonie. ROZDZIAŁ 51 Kathy i James Voskuhl wyszli do pierwszego tańca. W rzęsiście oświetlonym atrium Rock and Roli Hall of Fame w Cleveland zabrzmiały dźwięki „La Bamby". - Wszystkie pary do nas! - zawołał pan młody. - Rock and roli! Tańczcie z nami! Na parkiecie pojawiły się dziewczyny w błyszczących zielonych i czerwonych sukniach balowych z lat sześćdziesiątych, chłopcy w jedwabnych koszulach retro wylansowanych przez Travoltę. Państwo młodzi, już przebrani w podobne stroje, zaczęli wyginać się w rytm melodii. Wszystko popsuli, pomyślał Phillip Campbell. Chciał ją w białej sukni. Tymczasem miała włosy w rude pasemka, kocie okulary, obcisłą zieloną suknię. Tym razem posunęłaś się za daleko, Kathy. W Wielkiej Sali muzeum stało czterdzieści stolików, na każdym podobizna któregoś z idoli rocka, pod przeszklonym sufitem olbrzymi mieniący się transparent z napisem James i Kathy. Piosenka skończyła się mocnym crescendo i zgrzani, zdyszani goście wracali na swoje

miejsca. W sali pojawili się kelnerzy w czarnych kamizelkach, zaczęli rozlewać wino do kieliszków. Panna młoda podeszła do dystyngowanej pary, uścisnęła oboje. Mamusia i tatuś. Phillip Campbell nie mógł oderwać od niej oczu. Ojciec posłał jej czułe spojrzenie, które zdawało się mówić: Dużo przeszliśmy, skarbie, ale teraz wszystko się ułoży. Jesteś z nami, konto w banku, klub golfowy, płowowłose wnuczęta. Podszedł pan młody, szepnął coś Kathy do ucha, ona ścisnęła go za rękę i uśmiechnęła się, zalotnie i ciepło. Kiedy odchodził, odgięła palce opuszczonej dłoni do tyłu, jakby dawała mu znać, że zaraz do niego dołączy. Idąc do wyjścia, pan młody obejrzał się raz czy dwa, poprawił pasek od spodni. Kathy pomachała mu ręką. Campbell ruszył za nim, zachowując bezpieczną odległość. W połowie jasno oświetlonego korytarza pan młody obejrzał się czujnie, otworzył drzwi, zniknął za nimi. W męskiej toalecie. Morderca przyspieszył kroku. Czuł pod palcami tkwiący w kieszeni pistolet. Nie panował już nad tym, co działo się w jego głowie. Wejdź tam, przynaglał jakiś głos. Zrób to. Wszedł do środka. Mdłe żółte światło. Nikogo przy umywalkach, przy pisuarach. Pan młody zamknął się w kabinie. Campbell poczuł cierpki zapach: marihuana. - To ty, kochanie? - rozległ się czuły głos. Campbell wymamrotał coś ledwie słyszalnie. - Chodź tu, skarbie. Phillip Campbell szarpnął drzwi. Pan młody spojrzał zaskoczony, dłoń ze skrętem znieruchomiała. - A ty co? - A ja zabijam takie bezużyteczne robaki jak ty. - Strzelił. Jeden raz. Głowa Jamesa Voskuhla odskoczyła do tyłu. Krew obryzgała kafle, pan młody drgnął i osunął się bezwładnie do przodu. Strzał poniósł się głośnym echem po całym pomieszczeniu, pozostawiając smród cordite zmieszany z wonią trawki. Niezwykły

spokój

ogarnął

najmniejszego strachu. Wyprostował pochylone ciało.

Phillipa

Campbella.

Właśnie

spokój,

nie

czuł

Czekał. Otworzyły się drzwi na korytarz, usłyszał dalekie odgłosy przyjęcia. - Jesteś tam, Vosk? - zawołał kobiecy głos. To ona. Panna młoda. - Co ty przypalasz, smołę? - Katy zachichotała. Podeszła do umywalek, puściła wodę. Widział ją przez szparę w drzwiach kabiny. Stała przy umywalce, przeczesywała włosy grzebieniem. Już to widział. Już wiedział, jak to zaaranżuje. Co znajdzie policja. Panować nad sobą. Wytrzymać. Ona musi tu wejść. - Zostaw mi sztacha, staruszku - zawołała. Widział, jak lekkim krokiem podchodzi do kabiny. Tak blisko. Tak niewiarygodnie słodko. Co za moment. Kiedy otworzyła drzwi, jej spojrzenie wystarczyło mu za wszystko. James, strużka krwi spływająca z ust. Coś zaświtało w pamięci, rozpoznała mordercę. Celował prosto w jej oczy. - Wolę cię w bieli, Kathy. - To wszystko, co powiedział. Nacisnął spust, biały refleks błysnął w szkłach kocich okularów. ROZDZIAŁ 52 W poniedziałek przyszłam do pracy wcześnie, trochę zdenerwowana perspektywą spotkania z Raleighem po naszych piątkowych tańcach i wspólnej kolacji. Ledwie weszłam, zaczepił mnie jeden z naszych inspektorów, Paul Chin. - Lindsay, w czwórce jest jakaś kobieta, powinnaś tam chyba zajrzeć. Od chwili kiedy rysopis mordercy pojawił się w mediach, ciągle ktoś się do nas zgłaszał, twierdząc, że widział tego człowieka. Jedno z zadań China polegało na sprawdzaniu nawet najbardziej nieprawdopodobnych informacji. - Kto tym razem? Jasnowidząca czy czujna obywatelka wierząca w prawo i porządek? - zapytałam ze sceptycznym uśmieszkiem. - Chyba coś poważniejszego. Była na pierwszym ślubie - powiedział Chin. Zerwałam się z krzesła i ruszyłam za Chinem. W drzwiach naszego pokoju omal nie zderzyłam się z Chrisem. Poczułam miły dreszczyk. Wyszedł ode mnie około jedenastej. Wysuszyliśmy obydwie butelki wina, rozmawialiśmy o pracy, o dobrych i złych stronach naszych małżeństw. Udany wieczór. Zapomniałam o sprawie, zapomniałam nawet o Neglim.

Udany, gdybym się nie bała, że to może coś poważniejszego. Kiedy pomagał mi zmywać, przyłapałam się na tym, że gapię się na niego i myślę: w innej sytuacji. Niósł kawę i gazetę. - Cześć. - Uśmiechnął się. - Ładna kamizelka. - Chin ma facetkę w czwórce - powiedziałam, chwytając go za ramię. - Twierdzi, że coś widziała. Idziesz z nami? Minęłam go zaaferowana, nie czekając na odpowiedź. Zdążyłam jeszcze dojrzeć kątem oka, że odstawia kawę na najbliższe biurko. Dogonił nas na korytarzu. W małym pokoju przesłuchań siedziała atrakcyjna, dobrze ubrana pięćdziesięcioletnia mniej więcej kobieta, niejaka Laurie Birnbaum, jak przedstawił ją Chin. Robiła wrażenie spiętej, zdenerwowanej. Chin usiadł obok niej. - Może opowie pani inspektor Boxer to, co przed chwilą mnie. Była wystraszona. - Zapamiętałam go przez tę brodę, ale nie myślałam... Dopiero teraz. To straszne. - Była pani na ślubie Brandtów? - zapytałam. - Tak, zaprosiła mnie rodzina panny młodej - odpowiedziała. - Mój mąż pracuje razem z panem Weilem na uniwersytecie. - Upiła niespokojnie łyk kawy. - To był moment. Ciarki mnie przeszły. Chin włączył przenośny magnetofon. - Proszę mówić dalej - zachęciłam ją. Znowu poczułam, że prawie go mam sukinsyna z rudą brodą. - Stałam obok niego. Miał rudą brodę, siwiejącą. Właściwie bródkę, kozią bródkę. Jakie noszą w Los Angeles. Wyglądał starzej, na jakieś czterdzieści pięć, pięćdziesiąt lat, ale było w nim coś takiego... Nie mówię zbyt jasno, prawda? - Rozmawiała pani z nim? - zapytałam. Chciałam uświadomić jej jakoś, że nawet jeśli przesłuchanie było dla niej nowym doświadczeniem, ja przesłuchuję ludzi codziennie i panuję nad sytuacją. Koledzy przyznawali, że jestem w tym dobra. Żartowali, że to „dziewczyńska robota". - Zeszłam właśnie z parkietu - zaczęła opowiadać. - Podniosłam wzrok i wtedy go zobaczyłam. Powiedziałam: „Udane przyjęcie... znajomy pana młodego czy panny młodej?". W pierwszej chwili wydał mi się nawet sympatyczny, ale zmierzył mnie takim wzrokiem, że wzięłam go za jakiegoś nadętego finansistę ze strony Brandtów. - Co powiedział? - zapytałam.

Potarła czoło, próbując sobie przypomnieć. - Że mają szczęście. Zabrzmiało to bardzo dziwnie, niesamowicie. - Kto miał mieć szczęście? - Melanie i David. Być może zapytałam „Mieli szczęście, prawda?", a on odpowiedział: „O, tak, mają szczęście". Podniosła wzrok, zbita z tropu nie wiedziała chyba, co sądzić o swojej relacji. - Powiedział coś jeszcze: że należą do wybranych. - Do wybranych? - Tak. „O, tak, mają szczęście, można nawet powiedzieć, że należą do wybranych". Tak jakoś to sformułował. - Mówi pani, że nosił kozią bródkę? - To było bardzo dziwne. Broda do niego nie pasowała, jakby należała do kogoś znacznie starszego. Reszta była młoda. - Reszta była młoda? Co pani przez to rozumie? - Twarz. Głos. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale widziałam go tylko przez moment, zeszłam właśnie z parkietu. Wydobyliśmy z niej wszystko, co zdołaliśmy wydobyć. ' Wzrost, kolor włosów. Jak był ubrany. Jej opis zgadzał się z tymi niewieloma szczegółami, które zdobyliśmy wcześniej. Morderca nosił krótką, rudawą bródkę. Miał na sobie smoking, od którego marynarkę zostawił w Apartamencie Chińskim. Czułam, że jestem na tropie. Laurie Bimbaum zdawała się wiarygodna, byłam tego pewna. Broda. Smoking. Powoli rekonstruowaliśmy jego wygląd. - Czy

jeszcze

coś

pani

utkwiło

w

pamięci,

cokolwiek?

Jakieś

cechy

charakterystyczne? Coś szczególnego w sposobie zachowania? Pokręciła głową. - To była chwila. Dopiero kiedy zobaczyłam ten rysunek w „Chronicie"... Spojrzałam na China. Mógł już wezwać naszego speca, żeby zrobił kolejny portret pamięciowy, według informacji pani Birnbaum. Potem mieliśmy posługiwać się nim razem z tym sporządzonym z opisu Maryanne Perkins z Saksa. Podziękowałam jej i wróciłam do siebie, do swojego biurka. Dochodzenie weszło w nową fazę. Zaczęło się robić gorąco. Jeden z naszych ludzi miał cały czas na oku Bridal Boutique u Saksa. Po kolei kontaktowaliśmy się ze wszystkimi klientkami z listy sklepu, które w minionych miesiącach zamawiały w nim suknie ślubne. Serce mi waliło. Twarz rudobrodego, którą widziałam we śnie, zaczynała się

materializować. Czułam, że go mamy. Odezwał się telefon na moim biurku. - Boxer - rzuciłam do słuchawki, przeglądając nazwiska z listy Saksa. - Nazywam się McBride - usłyszałam niski, naładowany niepokojem głos w słuchawce. - Jestem detektywem z wydziału zabójstw. W Cleveland. ROZDZIAŁ 53 - Mieliśmy tu morderstwo, które pasuje do prowadzonej przez was sprawy - wyjaśnił McBride. - Obydwoje zastrzeleni - ciągnął. - Kula między oczy. - Opisał mi szybką, groteskową śmierć Kathy i Jamesa Voskuhlów, zabitych podczas ich przyjęcia weselnego w Rock and Roli Hall of Fame. Tym razem morderca nie czekał nawet, żeby wesele dobiegło końca. - Jakiej broni użył wasz facet w Napa? - zapytał McBride. - Dziewiątki. - Ten też. Lekko mnie zamroczyło. Cleveland? Co u diabła Rudobrody robił w Ohio? Właśnie nastąpił przełom w sprawie, doszliśmy, gdzie upatrywał ofiar. Czyżby o tym wiedział. A jeśli, to skąd? Albo ktoś naśladował naszego mordercę, co było całkiem prawdopodobne, albo sprawa przybrała taki wymiar, że mogła prowadzić wszędzie. - Ma pan zdjęcia z miejsca zbrodni, McBride? - zapytałam. McBride chrząknął. - Taa. Przed sobą. Ohydny seks. - Może pan zrobić powiększenie dłoni? - Tak. Dlaczego akurat dłoni? - Mają coś na nich? - Chodzi pani o obrączki? - Trafił pan, detektywie. Modliłam się, żeby to nie był on. Cleveland... to rozbijało całą naszą koncepcję. A już miałam nadzieję, że go namierzyliśmy. Rudobrody zamierzał mordować w całym kraju? W chwilę później McBride potwierdził to, czego wolałabym nie usłyszeć. - Nie mają obrączek. Sukinsyn ruszył w drogę.

Posłaliśmy naszych ludzi tam, gdzie spodziewaliśmy się go przyskrzynić, on tymczasem pojawił się prawie cztery tysiące kilometrów od San Francisco. Pojechał zabić sobie młodą parę w Ohio. Cholera, cholera, cholera. - Powiedział pan coś o seksie. Młodzi kochali się, kiedy ich zabił? Glina z Cleveland się zawahał. - Pan młody siedział na klopie. Ze spuszczonymi spodniami. Panna młoda też została zastrzelona w kabinie, kiedy do niej wchodziła. Chyba. Mózg rozbryznął się na drzwiach, więc chyba wchodziła, ale znaleźliśmy ją, ee, z twarzą między jego nogami. Milczałam. Nienawidziłam tego okrutnego, bezwzględnego skurwysyna z każdym dniem coraz bardziej. - Wie pani... jak przy fellatio - wykrztusił wreszcie McBride. - Nasi dochodzeniowcy chcieliby zadać pani kilka pytań. - Będę u was jutro. ROZDZIAŁ 54 Następnego dnia o szóstej trzydzieści rano siedzieliśmy już z Chrisem w samolocie do Cleveland. McBride wyszedł po nas na lotnisko. Inaczej go sobie wyobrażałam. Zamiast pulchnego Irlandczyka w średnim wieku, zobaczyłam trzydziestokilkuletniego, mocno zbudowanego czarnoskórego faceta. - Jest pani młodsza, niż myślałem - powiedział z uśmiechem. - A pan zdecydowanie mniej irlandzki. W drodze do miasta wprowadził nas w sprawę. - Pan młody pochodził z Seattle. Miał coś wspólnego z przemysłem rockowym. Pracował z kapelami. Produkcja... marketing. Panna młoda była stąd, z Ohio. Mieszkała w Sharker Heights. Ojciec jest radcą prawnym. Śliczna dziewczyna. Piegowaty rudzielec w okularach. Wyjął ze schowka w desce rozdzielczej szarą kopertę i rzucił mi ją na kolana. W środku były kolorowe zdjęcia z miejsca zbrodni; mocno graficzne, kojarzyły się ze starymi fotografiami z gangsterskiego świata. Pan młody siedział w kabinie ze zdziwioną miną i odstrzelonym wierzchem czaszki. Panna młoda leżała w kałuży krwi, oparta o jego kolana. Przeszedł mnie zimny dreszcz. Dopóki morderca był w północnej Kalifornii, myślałam, że mamy go w garści. Teraz wymknął się nam. Wzięliśmy McBride'a na spytki. Jak to się stało, że młodzi wylądowali w męskiej

toalecie, jak wygląda ochrona w Hall of Fame. Im dłużej go słuchałam, tym bardziej się upewniałam, że chodzi o naszego faceta. Co go tu, u diabła, przyniosło? Zjechaliśmy z autostrady na Lake Shore Boulevard, przed nami pojawiły się nowoczesne wieżowce. - To ten budynek - oznajmił McBride. Z daleka zobaczyłam przeszkloną, dynamiczną bryłę Rock and Roli Hall of Fame połyskującą w słońcu niczym ostro cięty klejnot. Morderca wybrał sobie najbardziej znane i lubiane miejsce w mieście. Teraz mógł być już z powrotem w San Francisco - Chicago? W Nowym Jorku? W Topka - przygotowując się do kolejnej podwójnej zbrodni. Mógł siedzieć w hotelu po drugiej stronie placu * i obserwować nas. Rudobrody mógł być wszędzie. ROZDZIAŁ 55 Po raz trzeci w ciągu dwóch tygodni musiałam oglądać ten sam ponury widok. Scena zbrodni. McBride zaprowadził nas na pierwsze piętro. Przez wyludnione, sprawiające trochę niesamowite wrażenie atrium przeszliśmy do zagrodzonej taśmą, obstawionej przez mundurowych męskiej ubikacji. - Toaleta publiczna. Za każdym razem staje się coraz ohydniejszy - mruknął do mnie Raleigh. Tym razem nie było strasznego widoku ciał. Ofiary dawno już przewieziono do kostnicy, zostały tylko obrysy kredą i oznaczenia czarną taśmą; na ścianach przyklejono biało - - czarne zdjęcia, na których widok żołądek podchodził do gardła. Ze śladów mogłam odtworzyć przebieg zdarzeń. Pana młodego zabił najpierw. Na ścianach kabiny była jeszcze krew. Rudobrody zastrzelił najpierw jego, potem poczekał na Kathy Voskuhl, zabił ją i ułożył między nogami męża. Splugawił ją. - Jakim sposobem młodzi znaleźli się tu razem, w środku przyjęcia? - zapytał Raleigh. McBride wskazał jedno ze zdjęć na ścianie. - Znaleźliśmy obok Jamesa Voskuhla niedopałek skręta. Przyszedł pewnie przypalić, a panna młoda do niego dołączyła. - Nikt nic nie widział? Nikt nie wyszedł razem z młodymi z przyjęcia? McBride pokręcił głową.

Poczułam ten sam zapiekły gniew, który czułam przy poprzednich oględzinach. Nienawidziłam mordercy. Niszczył marzenia. Z każdym zabójstwem nienawidziłam go coraz mocniej. Skurwysyn kpił sobie z nas. Każda scena zbrodni była tego kolejnym potwierdzeniem. Z każdą bardziej degradował ofiary. - Jak wyglądała ochrona budynku tamtego wieczoru? McBride wzruszył ramionami. - Wszystkie alarmy były włączone, poza jednym, przy głównym wejściu, którego pilnował strażnik. Goście pojawili się o jednej porze. Było jeszcze kilku strażników w cywilu, ale przy tego rodzaju okazjach starają się trzymać na uboczu. - Wszędzie są kamery - drążył Raleigh. - Musi być jakieś nagranie. - Też na to liczę - przytaknął McBride. - Zaprowadzę was do Sharpa, to szef ochrony. Andrew Sharp okazał się chudym, żylastym człowieczkiem o kwadratowej szczęce i wąskich, bladych ustach. Wyglądał na wystraszonego. Jeszcze wczoraj miał ciepłą posadę, a dziś siedziała mu na karku policja i FBI. A teraz jeszcze musiał tłumaczyć się przed obcymi glinami z San Francisco. Zaprowadził nas do swojego biura, wyjął z paczki marlboro light i spojrzał na Raleigha. - Za osiem minut mam być u dyrektora. Nie próbowaliśmy nawet usiąść. - Czy strażnicy zauważyli kogoś podejrzanego? - Trzystu gości, droga pani detektyw. Wszyscy bawili się w atrium. Moi ludzie zazwyczaj nie interweniują podczas takich uroczystości, chyba że ktoś wypił za dużo i może uszkodzić któryś z eksponatów. - W jaki sposób morderca stąd wyszedł? Sharp okręcił się na krześle i wskazał plan muzeum. - Albo głównym wejściem, tą samą drogą którą wy weszliście, albo tylnym, przez taras; było przez cały czas otwarte. Można się tamtędy wydostać na Lake Walk. Latem na tarasie działa kawiarnia. Przejście jest zwykle zamknięte, ale obydwie rodziny prosiły, żeby je otworzyć. - Dwa strzały i nikt nic nie słyszał? - zapytałam. - To lepsze towarzystwo, nie chcieli, żeby moi ludzie kręcili się w tłumie. Zwykle podczas przyjęć w budynku jest dwóch, trzech strażników, którzy pilnują, żeby podochoceni goście nie zbliżali się do eksponatów, nie chodzili po muzeum. Miałem postawić ludzi koło klopów? Czego pan szuka, papieru toaletowego?

- Kamery? - zapytał Raleigh. Sharp westchnął. - W salach wystawowych, a jakże. W holu głównym... jedna pokazuje ogólne ujęcie Wielkiej Sali, ale nie mamy żadnej w korytarzu, gdzie doszło do strzelaniny. W sraczach też nie. Rodziny ofiar na wszelki wypadek przeglądają w tej chwili taśmy. Byłoby o wiele łatwiej, gdybyśmy wiedzieli, kogo szukamy. Wyjęłam z teczki rysunek sporządzony przez naszego specjalistę, widniał na nim mężczyzna o szczupłej twarzy z wydatną brodą, z zaczesanymi do góry włosami i kozią bródką. - Od tego trzeba było zacząć. ROZDZIAŁ 56 McBride wrócił do biura, miał konferencję prasową w naszej sprawie. Musiałam dojść, dlaczego morderca przyjechał do Cleveland, i jaki związek istniał, jeśli istniał, między tym morderstwem a dokonanymi w Kalifornii. Postanowiłam porozmawiać z rodzicami panny młodej. Shaker Heights okazało się dość snobistyczną podmiejską dzielnicą, pełną zielonych, kwitnących ogrodów. Wystrzyżone trawniki, odsunięte od ulicy, otulone drzewami domy. Przywiózł mnie jeden z ludzi McBride'a, Raleigh został w mieście. Poszedł do Hiltona przesłuchać rodziców pana młodego. Zbudowany z czerwonej cegły dom otaczała kępa starych dębów. W drzwiach przywitała mnie starsza siostra panny młodej, Hillary Bloom. Przeszłyśmy do przestronnego salonu: obrazy na ścianach, książki, telewizor z ogromnym ekranem, zdjęcia obu dziewczynek, fotografie ślubne. - Kathy zawsze miała niepokorną naturę - zaczęła Hillary. - Była wolnym duchem. Trochę trwało, zanim się ustatkowała, ale wreszcie znalazła swoje miejsce. Miała dobrą pracę - public relation w dużej firmie w Seatde. Tam poznała Jamesa. Wydawało się, że wychodzi na prostą. - A przedtem? - zapytałam. - Mówiłam, była wolnym duchem. Cała Kathy. W pokoju pojawili się rodzice, Hugh i Christine Kogut. Wstrząśnięci, złamani. Miałam przed sobą ludzi, których życie nagle się rozpadło. - Ciągle zmieniała chłopaków - przyznała po chwili matka. - Ale kochała życie.

- Była jeszcze bardzo młoda - zaczął ojciec. - Może za bardzo ją rozpieszczaliśmy. Wszystkiego chciała posmakować. Ze zdjęć Kathy - sterczące rude włosy na żel, śmiałe spojrzenie - biła ta sama radość życia, którą morderca musiał widzieć u dwóch pozostałych ofiar. Ogarnął mnie smutek i zmęczenie. - Wiecie państwo, po co tu przyjechałam? - zapytałam w końcu. Ojciec skinął głową. - Żeby ustalić, czy istnieje jakiś związek między tymi strasznymi zbrodniami. - Tak. Czy Kathy miała znajomych w San Francisco? Widziałam po ich twarzach, że moje pytanie obudziło skojarzenia. - Po skończeniu studiów mieszkała tam kilka lat - powiedziała matka. - Studiowała na Uniwersytecie Los Angeles - dodał ojciec. - Po dyplomie została jeszcze przez rok w Los Angeles. Liczyła na to, że zaczepi się w filmie. Trochę pracowała dla Foksa, potem dostała posadę w San Francisco, w firmie nagraniowej. Szybkie życie, przyjęcia, promocje, pewnie i gorsze rzeczy. Nie byliśmy zadowoleni, ale Kathy uważała, że to dla niej wspaniała szansa. Mieszkała w San Francisco. Zapytałam, czy obiło im się kiedyś o uszy nazwisko Melanie Weil albo Rebeki Passeneau. Pokręcili głowami. - Miała jakichś znajomych, którzy mogli jej źle życzyć: zazdrosny, niezrównoważony chłopak, ktoś, kto szukałby zemsty na Kathy? - Kathy zawsze była lekkomyślna, inaczej nie potrafiła zawierać znajomości - rzekła Hillary cierpko. - Ostrzegałam ją, ale ona zawsze musiała robić wszystko po swojemu. - Matka pokiwała głową. - Czy wspominała o kimś szczególnie jej bliskim w tamtym okresie? Rodzice spojrzeli na Hillary. - Nie, nigdy. - Nie było nikogo takiego? W końcu trochę czasu spędziła w San Francisco. Po wyjeździe z Kalifornii nie utrzymywała kontaktów z nikim spośród dawnych znajomych? - Nie, ale mówiła, że czasami tam jeździ. Służbowo - wtrącił ojciec. - Trudno zerwać ze starymi przyzwyczajeniami - sarknęła Hillary, zaciskając usta. Musiał istnieć jakiś związek. Jakieś kontakty z czasów, kiedy mieszkała w San Francisco. Ktoś przyjechał aż tutaj, do Cleveland, żeby ją zabić.

- Czy zapraszaliście państwo na ślub kogoś z San Francisco? - zapytałam. - Przyjechała jedna z przyjaciółek Kathy. - Merrill - uzupełniła matka. - Merrill Cole. Obecnie Shortley. Jeśli jeszcze nie wyjechała, powinna być w Hiltonie. Wyjęłam portret mordercy. - To tylko szkic pamięciowy, ale czy twarz tego człowieka przypomina państwu kogoś? Kogoś ze znajomych Kathy? Jedno po drugim pokręcili przecząco głowami. Wychodząc, prosiłam, by skontaktowali się ze mną, jeśli coś sobie przypomną, każdy nawet z pozoru pozbawiony znaczenia drobiazg, cokolwiek. Hillary odprowadziła mnie do drzwi. - Jeszcze jedno pytanie. - Wiedziałam, że to, o co pytam, jest mało prawdopodobne. Czy Kathy przypadkiem nie kupowała swojej sukni ślubnej w San Francisco? Hillary spojrzała na mnie pustym wzrokiem, pokręciła głową. - Nie. W dobrej, starej firmie w Seattle. W pierwszej chwili poczułam zawód, aż nagle olśniło mnie, że mam trop, którego szukam. Dwie pierwsze ofiary morderca wybrał, obserwując je z daleka. Z Kathy rzecz miała się inaczej. Byłam pewna, że musiał ją znać. ROZDZIAŁ 57 Pojechałam prosto do Hiltona na Lake Shore Boulevard. Udało mi się złapać jeszcze Merrill Shortley: miała właśnie jechać na lotnisko. Elegancka, około dwudziestu siedmiu lat, kasztanowe włosy do ramion związane w kucyk. - Przesiedzieliśmy w kilka osób do rana, nie kładąc się spać - powiedziała, jakby chciała przeprosić za swój wygląd, podpuchnięte oczy. - Zostałabym, ale nie wiadomo, kiedy wydadzą ciała. Mam roczną córeczkę. - Kogutowie powiedzieli mi, że mieszka pani w San Francisco. Merrill przysiadła na skraju łóżka. - W Los Altos. Przeniosłam się tam dwa lata temu, zaraz po ślubie. - Muszę wiedzieć wszystko o okresie, który Kathy Kogut spędziła w San Francisco wyjaśniłam. - Kochankowie. Znajomi. Ludzie, którzy mogli mieć powód, żeby ją zabić. - Myśli pani, że znała tego szaleńca? - Jej twarz była zamknięta.

- Może do czegoś dojdziemy, jeśli potrafi nam pani pomóc. - Kathy prowadzała się z różnymi facetami - powiedziała Merrill po chwili. - Nie miała nigdy specjalnych zahamowań w tych sprawach. - Sypiała z kim popadnie, to chce pani powiedzieć? - Można tak to ująć. Mężczyźni ją lubili. Dużo się wokół niej działo. Muzyka, film. Tym żyła, to ją napędzało. Powoli zaczynałam budować sobie obraz Kathy. - A narkotyki? - Tak. Miękkie. Merrill, choć ładna, miała w twarzy jakiś twardy rys osoby, która sporo przeszła, zanim została mamą z dobrego przedmieścia. - Przychodzi pani do głowy ktoś, kto mógłby jej źle życzyć? Ktoś, kto mógłby mieć obsesję na jej punkcie? Kto nie mógł się pogodzić z jej wyjazdem z San Francisco? Merrill zastanawiała się chwilę, wreszcie pokręciła głową. - Nie sądzę. - Byłyście blisko ze sobą? Pokiwała głową, jednocześnie odwracając wzrok. - Dlaczego wyjechała? - Dostała świetną pracę. Zaczęła robić karierę. Jej rodzice zawsze tego chcieli. Mentalność Shaker Heights. Proszę wybaczyć, nie chcę się spóźnić na samolot. - Czy to możliwe, że Kathy przed czymś uciekała? - Gdyby żyła pani tak jak my wtedy, zawsze znalazłaby pani powód do ucieczki. Wzruszyła ramionami. Wyglądała na znudzoną. Nie podobał mi się jej chłód. Ciągle otaczała się aurą cyniczki, jaką kiedyś musiała być, żeby przetrwać. Miałam wrażenie, że nie chce powiedzieć wszystkiego. - Co robisz, Merrill? Wyszłaś za mąż za złotego chłopca z Doliny Krzemowej? Pokręciła głową, po czym uśmiechnęła się ledwie widocznie. - Za dyrektora funduszu powierniczego. Nachyliłam się do niej. - Nie pamiętasz nikogo szczególnego? Kogo Kathy mogła się bać? - W tamtym czasie miałam problemy z zapamiętaniem kogokolwiek. - Była twoją przyjaciółką. - Podniosłam głos. - Chcesz, żebym ci pokazała, jak teraz wygląda? Merrill wstała, podeszła do komody, zaczęła zbierać stojące na niej kosmetyki i

pakować je do skórzanej torby. W pewnym momencie przerwała, zerknęła na swoje odbicie, zauważyła moje spojrzenie w lustrze. - Był taki facet, na którym Kathy zależało. Jakiś ważniak. Starszy od niej. Mówiła, że go znam, ale nigdy nie wymieniła nazwiska. Jeśli dobrze pamiętam, był żonaty. Nie wiem, jak się skończyło. Kto skończył. I czy w ogóle skończył. Poczułam uderzenie adrenaliny. - Co to za facet, Merrill? Być może zabił twoją przyjaciółkę. Pokręciła głową. - Widziałaś go kiedyś? Ponownie zaprzeczyła. Naciskałam dalej. - Jesteś jej jedyną znajomą z dawnych czasów, którą zaprosiła na swój ślub, i nigdy go nie spotkałaś? Posłała mi chłodny uśmiech. - Była skryta. Nie mówiła mi wszystkiego. Słowo harcerki, inspektorze. To musiał być ktoś znany. - Często się widywałyście po jej wyjeździe z San Francisco? Merrill znowu pokręciła głową. Zaczynała mnie denerwować. Nowe pieniądze z Doliny Krzemowej. - Jej ojciec mówił mi, że jeździła do Frisco w interesach. Merrill wzruszyła ramionami. - Nie wiem. Czas już na mnie. Wyszarpnęłam z teczki jedno ze zdjęć, które dał mi McBride, była na nim Kathy, z szeroko otwartymi oczami, z głową na kolanach męża, w kałuży krwi. - To zrobił ktoś, kogo znała. Chcesz, żeby zatrzymali cię na lotnisku i wsadzili do aresztu, dopóki nie zaczniesz zeznawać? Możesz oczywiście zadzwonić do adwokata swojego męża, ale zanim cię stąd wyciągnie, miną przynajmniej dwa dni. Jak zareagują na taką wiadomość wasi dziani znajomi z Doliny? Mogę się postarać, żeby „Chronicie" zamieściła krótką notkę o twoim aresztowaniu. Merrill zaczęła drżeć broda, odwróciła się do mnie plecami. - Nie wiem nic poza tym, że to jakiś starszy, żonaty, wysoko postawiony skurwiel. Świrnięty i to w złą stronę. Kathy mówiła, że robił z nią w łóżku dziwne rzeczy. Reszty dojdź sama. - Widywała się z nim po wyjeździe do Seattle, tak? Nawet kiedy poznała już Jamesa? -

Zaczynałam powoli układać strzępy informacji w całość. Uśmiechnęła się słabo. - Trafiony, zatopiony, inspektorze. Do samego końca. - Do samego ślubu? - Czwarta zero dwie. Doba hotelowa się skończyła. Naprawdę na mnie już czas. Wstała, zarzuciła torbę Prądy na ramię, zdjęła z wieszaka drogi prochowiec i obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem. - Do samego ślubu. ROZDZIAŁ 58 - Nic dziwnego, że panna młoda nie miała białej sukni - powiedział Raleigh, kiedy mu powtórzyłam, czego dowiedziałam się od Merrill Shortley. McBride polecił nam Nonniego, włoską restaurację nad jeziorem, niedaleko od naszego hotelu. Rozmowa z rodzicami pana młodego nie wniosła nic nowego. James Voskuhl był muzykiem, trochę grał, kręcił się w środowisku muzycznym, wreszcie został menedżerem kilku początkujących kapel. Nie miał żadnych powiązań z San Francisco. - Morderca znał Kathy - mówiłam. - Jak inaczej wpadłby na jej trop? Był jej kochankiem. - Do samego końca? - zapytał Raleigh. - Do samiutkiego końca - przytaknęłam. - Może jeszcze tutaj, w Cleveland. Merrill twierdzi, że facet jest starszy, żonaty, świrnięty, niebezpieczny. To pasuje do naszego obrazu. Ktoś ze znajomych Kathy musiał go widzieć. Ktoś wie, chociaż Kathy ukrywała kochanka. - Myślisz, że ta Merrill Shortley mogłaby powiedzieć nam coś jeszcze? - Może. Albo rodzina. Mam wrażenie, że coś ukrywają. Raleigh zamówił chianti rocznik 97, a kiedy kelner nalał nam wina, podniósł kieliszek. - Za Davida i Melanie, Michaela i Becky, Jamesa i Kathy. - Wzniesiemy toast, kiedy złapiemy już tego skurwiela - odpowiedziałam. Po raz pierwszy od przylotu do Cleveland byliśmy sami. Byłam zakłopotana i podenerwowana. Mieliśmy dla siebie cały wieczór i chociaż usiłowaliśmy rozmawiać wyłącznie o dochodzeniu, chociaż żartowaliśmy, że to nie randka, to jednak cały czas słyszałam wewnętrzny głos, który mówił mi, że nie pora teraz wdawać się w cokolwiek z kimkolwiek, nawet z kimś tak przystojnym i uroczym jak Chris Raleigh.

Dlaczego w takim razie włożyłam jasnoniebieski sweter i eleganckie spodnie zamiast zostać w płóciennej koszuli i dżinsach, w których chodziłam cały dzień? Zamówiliśmy jedzenie. Ja wybrałam ossobuco ze szpinakiem i sałatą, on kotlet cielęcy. - Może to ktoś, z kim pracowała? Albo współpracowała? - Powiedziałam Jacobiemu, żeby zebrał informacje na temat firmy w Seattle. Ojciec Kathy mówi, że jeździła do San Francisco w interesach. Chciałabym wiedzieć, czy to prawda. - A jeśli nie? - To by znaczyło, że coś ukrywała. Albo że oni próbują coś ukryć. Upił łyk wina. - Po kiego jej cały ten ślub, skoro była związana z innym? Wzruszyłam ramionami. - Wszyscy twierdzą, że Kathy się ustatkowała. Ciekawe, jaka musiała być wcześniej, skoro według rodziny wreszcie osiągnęła stabilizację. Pomyślałam, że chętnie porozmawiałabym jeszcze raz z siostrą Kathy, Hillary. Mówiła o imprezach, narkotykach. Czy miała na myśli Rudobrodego? - McBride powiedział, że jutro będziemy mogli obejrzeć kasety w muzeum. - Ten facet tam był, Raleigh - oznajmiłam pewnym tonem. - Był na przyjęciu. Kathy znała mordercę. Musimy tylko dowiedzieć się, kto nim jest. Raleigh dolał mi wina. - Jesteśmy partnerami, tak, Lindsay? - Jesteśmy - odpowiedziałam trochę stropiona pytaniem. - Chyba nie powiesz, że nie mam do ciebie zaufania? - Prowadzimy dochodzenie w sprawie trzech potrójnych morderstw, nie zakablowałem na ciebie Mercerowi. Pomogłem ci nawet zmywać naczynia po kolacji. - I co z tego? - Uśmiechnęłam się, ale Raleigh był śmiertelnie poważny. Nie miałam pojęcia, do czego zmierza. - Może wreszcie czas, żebyś zaczęła mówić do mnie Chris. ROZDZIAŁ 59 Po kolacji wróciliśmy aleją nad brzegiem jeziora do hotelu. Zimny, wilgotny wiatr owiewał nasze twarze. Niewiele mówiliśmy. Znowu wróciły moje obawy.

Od czasu do czasu nasze ramiona się stykały. Raleigh zdjął marynarkę, widziałam jego szerokie bary. Nie, żebym zaraz zwracała uwagę na takie powierzchowne rzeczy. - Wcześnie jeszcze - rzekł w pewnej chwili. - Wpół do szóstej według naszego czasu - odpowiedziałam. - Może uda mi się złapać jeszcze Rotha i przekazać mu, czego się dowiedzieliśmy. Raleigh się uśmiechnął. - Dzwoniłaś już do Jacobiego. Założę się, że natychmiast poleciał do Rotha, ledwie odłożył słuchawkę. Szliśmy tak, krok za krokiem, a we mnie kłębiły się różne odczucia. To chciałam mieć Raleigha blisko siebie, to znowu uciec od niego jak najdalej. - Właśnie nie chce mi się dzwonić - rzekłam. - A na co masz ochotę? - Przejdźmy się. - Grają Indiansi. Może uda nam się jeszcze wejść. Dopiero zaczęli. - Mówił o meczu baseballa. - Jesteśmy glinami, Raleigh. - To w takim razie pójdźmy potańczyć. - Nie - powiedziałam jeszcze bardziej stanowczym tonem. - Nie mam ochoty na tańce. - Każde słowo zdawało się naładowane podtekstami. Przystanęłam na moment. - Mam mówić do ciebie Chris i ciągle o tym zapominam. Trudno mi się przemóc. - A mnie trudno udawać, że nic się między nami nie dzieje. - Wiem - wykrztusiłam z trudem. - Ale po prostu nie mogę. Zabrzmiało to okropnie głupio. Pragnęłam go, lecz to, co mnie powstrzymywało, było silniejsze. - Wiem, ale nie mogę. Co to znaczy? - To znaczy, że i ja coś czuję i że chciałabym czuć, jednak w tej chwili nie mogę sobie pozwolić na uczucia. To skomplikowane, Chris. Czułam każdy nerw w swoim ciele. Ruszyliśmy dalej. Wystawiłam twarz na chłodny wiatr. - Skomplikowane dlatego, że pracujemy razem? - Tak - skłamałam. Zdarzyło się raz czy dwa, że spotykałam się z facetami z pracy. - Coś jeszcze? - dopytywał się Raleigh. Wszystko we mnie krzyczało, żeby mu powiedzieć. Chciałam, żeby mnie dotknął. Idiotyzm. W alei nie było nikogo poza nami. Gdyby się zatrzymał, objął mnie i pocałował,

nie wiem, jak bym zareagowała. - Tak bym chciała. - Wzięłam go za rękę, spojrzałam mu prosto w oczy. - Coś przede mną ukrywasz. Bóg wie ile wysiłku kosztowało mnie, żeby powstrzymać się przed zwierzeniami. Nie wiem, dlaczego tak się zachowałam. Chciałam, żeby mnie pragnął i chciałam, żeby widział we mnie silną osobę. Czułam ciepło jego ciała, a on pewnie czuł moje wahanie. - W tej chwili nie mogę - powiedziałam cicho. - Nie będę wiecznie twoim partnerem, Lindsay. - Wiem o tym. Może kiedyś przestanę mówić nie. Nie wiem, czy poczułam ulgę, czy zawód, kiedy wreszcie dotarliśmy w pobliże hotelu. Miałam ochotę uciec natychmiast do swojego pokoju, otworzyć szeroko okno i ochłonąć w wieczornym chłodzie. Ociągałam się jeszcze i wtedy Raleigh kompletnie mnie zaskoczył. Nachylił się nagle i pocałował mnie delikatnie, jakby pytał: Czy tak jest dobrze? Poddałam się bez oporu pocałunkowi. Delikatne dłonie... delikatne wargi. Nie powiem, że tego nie oczekiwałam. Było dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam. Nie chciałam tracić głowy, tymczasem zdarzyło się i skapitulowałam. Całował mnie, a we mnie kotłował się strach przed prawdą, od której nie było ucieczki. Odsunęłam się powoli. - To było miłe. Przynajmniej dla mnie - powiedział, opierając czoło o moje czoło. Pokiwałam głową. - Nie mogę, Chris. - Dlaczego tak się zachowujesz, Lindsay? Miałam ochotę powiedzieć: ponieważ cię oszukuję. Miałam ochotę powiedzieć mu wszystko. Wolałam nadal go oszukiwać, chociaż od lat nikogo tak nie pragnęłam. - Muszę przyskrzynić Rudobrodego - oznajmiłam. ROZDZIAŁ 60 Następnego dnia rano detektyw McBride zostawił nam w recepcji wiadomość, żebyśmy przyjechali do biura Sharpa w Hall of Fame. Znaleźli coś na kasetach. W ascetycznie urządzonej sali konferencyjnej przed dużym monitorem wideo

siedzieli: szef ochrony muzeum, McBride i kilku ludzi z miejscowego wydziału zabójstw. - Najpierw przeglądaliśmy taśmy na chybił trafił - zaczął pewnym siebie tonem Sharp. - Były przy tym rodziny ofiar. Przyglądaliśmy się każdej obcej twarzy. Pani szkic - tu zwrócił się do mnie - pozwolił nam zawęzić krąg poszukiwań. Nacisnął guzik pilota. - Pokażę wam teraz materiał z kamery przy głównym wejściu. Ekran rozbłysnął i pojawił się czarno - biały obraz. Dziwne wrażenie. Oglądaliśmy grupę wchodzących równocześnie do muzeum gości, krzykliwie ubranych, wystylizowanych na gwiazdy rocka. Wśród nich pojawił się ktoś ucharakteryzowany na Eltona Johna. Jego towarzyszka miała pstrokato ufarbowane włosy, mnóstwo jaśniejszych i ciemniejszych pasemek, jak Cyndi Lauper. Rozpoznałam Chucka Berry, Michaela Jacksona, dwie Madonny, Elvisa i Elvisa Costellosa. Sharp przewinął szybko kawałek taśmy do przodu i na ekranie pojawiła się jakaś nobliwa, starsza para w klasycznych wieczorowych strojach. Tuż za nimi, kryjąc się za ich plecami, wszedł jakiś mężczyzna; wyraźnie krył twarz przed kamerą. - To on! - powiedział Sharp. Zobaczyłam go! Serce waliło mi jak oszalałe. Przeklęty Rudobrody! Czarno - biała, ziarnista twarz. Facet czuł, że obiektyw go widzi i szybko przeszedł obok. Może był w muzeum wcześniej, sprawdzał, gdzie umieszczone są kamery. Był na tyle sprytny, żeby natychmiast wmieszać się w tłum i zniknąć. Dławiła mnie wściekłość. - Może pan cofnąć i puścić ten fragment jeszcze raz? - zwróciłam się do Sharpa. Muszę zobaczyć jego twarz. Sharp zrobił, o co prosiłam, zatrzymał taśmę. Podniosłam się z krzesła. Patrzyłam teraz na częściowo zasłoniętą twarz mordercy. Nie widziałam jego oczu, nie widziałam dokładnie jego rysów. Tylko niewyraźny profil, wysuniętą do przodu brodę i kozią bródkę. Nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to on. Nie wiedziałam, jak się nazywa. Ledwie widziałam jego twarz, ale to był on, taki, jakim wyobraziłyśmy go sobie z Claire, budując obraz z domysłów i fragmentów. - To wszystko, co możecie zrobić? - zapytał Raleigh. - Możemy spróbować obrobić tę klatkę, ale jakość ujęcia jest marna - odpowiedział któryś z muzealnych techników. - Mamy jeszcze jedno. - Sharp przewinął znowu taśmę do przodu i zatrzymał.

Mieliśmy teraz na ekranie widok ogólny Wielkiej Sali, gdzie odbywało się przyjęcie. Sharp powiększył obraz i na zbliżeniu pojawił się ten sam człowiek w smokingu: stał z boku, obserwował bawiących się gości, ale przy zbliżeniu ziarno było tak duże, że obraz stał się prawie nieczytelny. - Wie, gdzie są kamery, i stara się nie patrzeć w ich stronę - szepnęłam do Raleigha. - Taśmy obejrzały obydwie rodziny - mówił Sharp. - Nikt go nie rozpoznał. Nikt nie potrafi powiedzieć, co to za jeden. Niekoniecznie morderca, ale biorąc pod uwagę portret pamięciowy... - To on - powiedziałam z przekonaniem, nie odrywając oczu od ziarnistego obrazu. Byłam pewna, że to morderca. I tajemniczy kochanek Kathy Yoskuhl. ROZDZIAŁ 61 Hillary wiedziała. Byłam tego niemal pewna. Dlaczego ukrywała przed nami coś, co przecież dotyczyło śmierci jej siostry? Nie mogłam tego pojąć. Trudno się pozbyć starych nawyków, tak powiedziała. Chciałam zobaczyć się z nią jeszcze raz. Zadzwoniłam do Shaker Heights. - Udało mi się porozmawiać z Merrill Shortley - powiedziałam. - Chciałabym wyjaśnić kilka szczegółów. - Rozumie pani chyba, że to trudny czas dla naszej rodziny - odparła Hillary. Powiedzieliśmy wszystko, co wiemy. Nie chciałam za bardzo jej naciskać. Straciła siostrę w koszmarnych okolicznościach. Opłakiwała ją. Nie musiała ze mną rozmawiać. - Dowiedziałam się od Merrill kilku rzeczy na temat Kathy. Jej styl życia... - Mówiliśmy i o tym - przerwała mi. - Powiedzieliśmy też pani, że ustatkowała się, kiedy poznała Jamesa. - O tym właśnie chciałam z panią porozmawiać. Merrill wspomniała, że Kathy miała kogoś w San Francisco. - Kathy znała wielu mężczyzn. To też pani od nas słyszała. - Ta znajomość trwała dość długo. Był od niej starszy. Żonaty. Jakaś ważna figura. Prawdopodobnie ktoś znany. - Nie byłam stróżem mojej siostry. - Muszę znać jego nazwisko, pani Bloom. Ten człowiek być może ją zamordował. - Obawiam się, że nie rozumiem, o co chodzi. Powiedziałam wszystko, co wiem.

Siostra nie zwierzała mi się. Prowadziłyśmy zupełnie odmienne życie. Zdążyła się już pani chyba zorientować, że wielu rzeczy nie pochwalałam. - Kiedy pierwszy raz rozmawiałyśmy, powiedziała pani: trudno zerwać ze starymi nawykami. Jakie nawyki miała pani na myśli? - Nie wiem, o czym pani mówi. Sprawą zajmuje się miejscowa policja. Pozwólmy im robić swoje. - Chcę wam pomóc. Dlaczego Kathy wyjechała z San Francisco? Myślę, że zna pani powód. Ktoś jej groził? Miała kłopoty? - Doceniam pani starania, inspektorze, ale wolałabym skończyć tę rozmowę. - W głosie Hillary słyszałam strach. - Prędzej czy później dojdziemy prawdy, Hillary. Przejrzymy adresownik Kathy. Jej rachunki telefoniczne. Nie chodzi tylko o pani siostrę. Zabił cztery inne osoby. Czworo ludzi, którzy z nadzieją wchodzili w nowe życie. - Nie wiem, o czym pani mówi. - Hillary była na granicy płaczu. Spróbowałam wykorzystać ostatnią szansę. - W wydziale zabójstw nauczyłam się, na czym polega ohyda zbrodni. Jednego dnia człowiek jest niewinną ofiarą, następnego tkwi w tym po szyję. Tu nic nie jest przesądzone raz na zawsze. Morderca znowu zaatakuje, a pani do końca życia będzie żałowała, że coś przede mną ukryła. Po drugiej stronie zaległa głucha cisza. Wiedziałam, co to oznacza: Hillary Bloom zmagała się z własnym sumieniem. Usłyszałam trzask odkładanej słuchawki. ROZDZIAŁ 62 Nasz samolot do San Francisco wystartował o czwartej po południu. Wracałam bez nazwiska i byłam wściekła. A zdawało się, że już go mamy. Ktoś znany. Świr. Dlaczego go osłaniali? W ciągu tych dwóch dni posunęliśmy się jednak naprzód. Miałam pewność, że wszystkie trzy morderstwa popełnił ten sam człowiek. Wszystko wskazywało na to, że mieszka w San Francisco. Dysponowaliśmy portretem pamięciowym. Byliśmy na dobrym tropie. Mieliśmy prowadzić dwa równoległe dochodzenia. Policja w Cleveland skontaktowała

się z Seattle, polecając przeszukanie mieszkania panny młodej. Może w jej notesie, w poczcie elektronicznej został jakiś ślad pozwalający dojść, kim był kochanek z San Francisco. Z lotniska w Cleveland zadzwoniłam do domu, żeby odsłuchać wiadomości na mojej automatycznej sekretarce. Cindy i Claire dopytywały się o podróż, chciały wiedzieć, co się dzieje w naszej sprawie. A potem usłyszałam gardłowy głos Merrill Shortley. Zostawiła mi swój domowy numer. Wystukałam go natychmiast. Odebrała gosposia, w tle słyszałam płacz niemowlęcia. Po chwili odezwała się Merrill, już znacznie mniej chłodna i obcesowa niż w Cleveland. - Sporo myślałam - zaczęła. - Jest coś, o czym wczoraj nie powiedziałam. Tak? Można wiedzieć co? Ten facet, o którym ci mówiłam. Ten, z którym Kathy k i cc i ta w San Francisco. Naprawdę nie wiem, jak się nazywa. Nu - kłamałam. Wierzę. Ale... On nie traktował jej dobrze. Lubił ostry seks. Kek wizyty, scenariusze. Może nawet kamera. Sęk w tym, że Kathy to się podobało. Merrill milczała przez chwilę. Moim zdaniem... zmuszał ją. Posuwał się dalej, niżby chciała. Pamiętam znaki na jej twarzy, sińce na nogach. Rozpieprzał ją psychicznie, przede wszystkim psychicznie. W tamtym czasie żaden z naszych facetów nie był Tomem Cruise'em, ale Kathy naprawdę się bała. On nią zawładnął. Zaczynałam rozumieć, w czym rzecz. - Dlatego wyjechała z San Francisco? Usłyszałam, jak Merrill Shortley westchnęła. - Owszem. - Dlaczego wobec tego nadal się z nim spotykała? Powiedziałaś, że trwało to do samego końca. - Ale nigdy nie powiedziałam, że Kathy wiedziała, co jest dla niej dobre. Tragiczna nieodwracalność losu biednej Kathy Kogut. Widziałam to, miałam przed oczami. Uciekła z San Francisco, próbowała uwolnić się od faceta. I nie była w stanie. Czy tak samo było w przypadku innych panien młodych? - Muszę mieć jego nazwisko, pani Shortley. Ten człowiek być może zamordował pani przyjaciółkę. Są cztery inne ofiary. Im dłużej będzie na wolności, tym większe

prawdopodobieństwo, że zrobi to znowu. - Mówiłam już, że nie wiem, jak się nazywa. Próbowałam przekrzyczeć zgiełk panujący na lotnisku: - Merrill, ktoś musi wiedzieć. Znałaś ją bardzo długo, razem imprezowałyście. Merrill się zawahała. - Kathy na swój sposób była lojalna. Mówiła, że to ktoś znany. Bardzo znany. Chroniła go. A może samą siebie. Kathy źle trafiła i jak wielu ludzi, którzy czują, że wpadli w potrzask, próbowała uciec. Nie udało się. - Musiała ci coś powiedzieć - naciskałam. - Czym się zajmował? Gdzie mieszkał? Gdzie się spotykali? Byłyście jak siostry. - Złe siostry? - Przysięgam. Próbowałam sobie przypomnieć. - Ktoś musi wiedzieć. Kto? Powiedz mi. Merrill zaśmiała się sucho. - Zapytaj jej siostrę. Zanim wsiedliśmy do samolotu, zadzwoniłam do McBride^ i zostawiłam mu szczegółową wiadomość na sekretarce. Kochanek Kathy był prawdopodobnie kimś bardzo znanym. Dlatego wyjechała z San Francisco. Charakterystyka pasowała do naszego mordercy. Siostra Kathy musiała znać jego nazwisko. Już w samolocie myślałam tylko o tym, że jesteśmy razem. Miałam Raleigha obok siebie. Kiedy samolot się wzniósł, oparłam się o niego kompletnie wyczerpana. Moje kłopoty ze zdrowiem gdzieś odpłynęły. Przypomniałam sobie, co powiedziałam Claire. Że znalezienie tego skurwiela da mi siły, żeby dalej funkcjonować. Faceta z rudą brodą, który mi się przyśnił i który w moim śnie mi uciekł. - Dostaniemy go - powiedziałam do Raleigha. - Nie pozwolimy mu zabić następnej młodej pary. ROZDZIAŁ 63 O ósmej rano siedziałam już przy biurku. Miałam kilka możliwości prowadzenia dochodzenia, ale postanowiłam skupić się na Hillary Bloom, zakładając, zgodnie z sugestią Merrill, że wydobędę od niej nazwisko. Rozumiałam, że na swój pokrętny sposób chce oszczędzić rodzinie dodatkowego bólu. Nic przyjemnego czytać w gazetach, że córka padła ofiarą maniaka seksualnego, z którym była

związana do samego ślubu, oszukując przyszłego męża. Prędzej czy później powinnam poznać nazwisko, liczyłam, że albo Hillary wreszcie coś powie, albo policja w Seattle trafi na trop. Zanim zabrałam się do pracy, zadzwoniłam do gabinetu Medveda i umówiłam transfuzję krwi na piątą po południu. Chwilę czekałam, po czym recepcjonistka powiedziała mi, że doktor chce się ze mną widzieć. Pomyślałam, że to dobra wiadomość. Czułam się trochę lepiej. Być może leczenie zaczynało przynosić rezultaty. Musiałam nadrobić czas spędzony w Cleveland, gdzie zresztą zostały najpewniejsze tropy. Przeczytałam raporty Jacobiego i zwołałam spotkanie naszego zespołu na dziesiątą. Spotkania z Cindy i Claire coś jednak dały, wspólnie wpadłyśmy na pomysł z sukniami ślubnymi i dzięki temu trafiliśmy do Saksa. Krótko po dwunastej zadzwoniłam do Claire, nie mogłam już dłużej wytrzymać. - Mów, co się dzieje - zażądała od razu, okropnie podniecona. - W końcu jesteśmy partnerkami. - Powiem - obiecałam. - Zadzwoń do Cindy. Zjemy razem lunch. ROZDZIAŁ 64 Siedziałyśmy we trójkę w City Hall Park i zajadałyśmy " sandwicze z sałatą, kupione w pobliskim sklepie spożywczym. Klub Zbrodni spotyka się znowu. - Miałaś rację. - Podałam Claire zdjęcie Rudobrodego przemykającego przez hol muzealny na przyjęcie weselne. Wpatrywała się w nie przez chwilę bardzo uważnie, wreszcie podniosła głowę i uśmiechnęła się nieznacznie, trochę niedowierzając, że jej przypuszczenia się sprawdziły. - Ja tylko pokazałam ci ślady, które ten skurwiel zostawił. - Owszem - przytaknęłam, robiąc do niej oko. - Ale założę się, że Righetti by je przeoczył. - To prawda. - Pozwoliła sobie na pełen satysfakcji uśmiech. Był słoneczny, wietrzny dzień. Koniec czerwca. Powietrze pachniało rześką bryzą idącą od Pacyfiku. Ludzie z pobliskich biur wystawiali twarze do słońca, zbite w małe grupki sekretarki trajkotały jak najęte. Opowiedziałam, czego się dowiedziałam w Cleveland. O tym, co zaszło między mną i Chrisem Raleigh, nie wspomniałam ani słowem.

Kiedy skończyłam relacjonować wieści zasłyszane od Merrill Shortley, Cindy powiedziała: - Może powinnaś była tam zostać, Lindsay. Pokręciłam głową. - To nie moje dochodzenie. Pojechałam wyłącznie jako konsultant. - Myślisz, że Merrill Shortley mogłaby coś jeszcze powiedzieć? - zapytała Claire. - Nie przypuszczam. Gdyby coś wiedziała, już by mi powiedziała. - Dziewczyna musiała mieć tu jeszcze innych znajomych - wtrąciła Cindy. Pracowała w public relations. Jeśli ten facet jest kimś znanym, może poznała go w pracy. Pokiwałam głową. - Ktoś już to sprawdza. Policja w Seattle ma przeszukać jej mieszkanie. - Gdzie pracowała, kiedy mieszkała w San Francisco? - zapytała Claire. - W firmie muzycznej Bright Star Media. Cindy upiła łyk mrożonej herbaty. - Może ja bym się tym zajęła? - Jak w Hyatcie? - zagadnęłam. Uśmiechnęła się szeroko. - Nie, jak w Napa. Jestem w końcu dziennikarką czy nie? Cały czas kręcę się wśród ludzi, których jedynym zajęciem jest szperanie w życiorysach innych. Ugryzłam kawałek sandwicza. - W porządku - zgodziłam się w końcu. - Rozejrzyj się. - Mogę napisać o tym, co mamy w tej chwili? Większość informacji była zastrzeżona. Gdyby dostały się do „Chronicie", miałabym kłopoty. - Możesz napisać, że w Cleveland dokonano podobnego morderstwa. O tym, jak znaleźliśmy ciała. O tym, że panna młoda mieszkała w San Francisco. Ani słowa o Merrill Shortley. - Miałam nadzieję, że w ten sposób wystraszymy mordercę, damy mu znać, że jesteśmy na jego tropie. Być może nie odważy się zaatakować ponownie. Kiedy Cindy poszła kupić lody ze stojącego w pobliżu naszej ławki wózka, Claire zapytała: - Jak się czujesz? Wzruszyłam ramionami. - Dziwnie. Ciągle mam mdłości, kręci mi się w głowie. Uprzedzali mnie, że tak będzie. Dzisiaj po południu znowu mam transfuzję. Medved chce się ze mną widzieć. - Cindy

już wracała. - Macie - powiedziała z promiennym uśmiechem i wręczyła każdej z nas lody. Claire chwyciła się za serce, jakby za chwilę miała mieć zawał. - Tak mi potrzebne lody jak gorący wiatr pustyni teksaskiej w sierpniu. - Mnie też. - Roześmiałam się, ale przyjęłam lody. Przy mojej chorobie ostrożność wydawała się śmieszna. Claire też w końcu dała się skusić. - Nie powiedziałaś nam ani słowa, jak ci było z Chrisem Raleigh w pięknym stanie Oh - hi - oh - zauważyła, liżąc powoli lody. - Nie ma nic do opowiadania - mruknęłam ze wzruszeniem ramion. - Człowiekowi mogłoby się wydawać, że kto jak to, ale gliny powinny umieć kłamać zachichotała Cindy. - Przeniosłaś się na szóstą stronę? - zapytałam z przekąsem, mając na myśli rubrykę plotek w „Chronicie". Mimo woli zaczerwieniłam się jak piwonia. Claire i Cindy wpiły we mnie wzrok, niczym dwa bazyliszki. Wiedziałam, że nie popuszczą. Podciągnęłam nogi, podwinęłam je pod siebie, jak w czasie ćwiczeń jogi i opowiedziałam wszystko: o tańcach w moim mieszkaniu, na co Claire natychmiast zareagowała głośnym okrzykiem: „Przecież ty nie tańczysz, dziewczyno, ty gotujesz". O tym, jak siedziałam obok niego w samolocie, o spacerze brzegiem jeziora, o targających mną wątpliwościach i wahaniach. - Musiałam użyć całej siły woli, jaka mi została, żeby nie porwać na nim ubrania tam, nad jeziorem. - Zaśmiałam się, słysząc, jak idiotycznie brzmią moje słowa. - Dlaczego tego nie zrobiłaś? - zapytała Claire, szeroko otwierając oczy. - Powinnaś była. - Nie wiem. - Pokręciłam głową. Wiedziałam. Claire też wiedziała, chociaż cały czas się uśmiechała. Ścisnęła moją dłoń. Cindy popatrzyła na nas dziwnie, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. - Gotowam odmówić sobie zrzucenia dziesięciu kilogramów nadwagi, żeby zobaczyć minę Przyjemniaka na wieść, że poszliście w krzaki - zaśmiała się Claire. - Dwójkę policjantów z San Francisco, ścigających mordercę nowożeńców, znaleziono au naturel w zaroślach nad jeziorem w Cleveland - oznajmiła Cindy tonem lektorki wiadomości. Wszystkie trzy parsknęłyśmy śmiechem. Było mi naprawdę dobrze.

Cindy wzruszyła ramionami. - Muszę o tym napisać, Lindsay. - Już widzę te zaparowane szyby w waszym wozie służbowym - chichotała Claire. - To nie w stylu Chrisa - próbowałam go bronić. - Pamiętaj, że ten facet czyta Kronikę portową Proulx. - O... to ci Chris. - Claire się zachwyciła. - Nie bądź taka pewna. Edmund gra na trzech instrumentach, zna wszystko od Bartoka po Keitha Jarretta, a potrafi go najść ochota w zupełnie niespodziewanej chwili i niespodziewanym miejscu. - Na przykład gdzie? Claire pokręciła zalotnie głową. - Nie myśl sobie. Jak facet ma w sobie trochę godności, nie znaczy, że nie musi jej stracić, kiedy przyjdzie co do czego. - Ejże... zaczęłaś, mów dalej - naskoczyłam na nią. - Powiedzmy, że sztywniacy na stole prosektoryjnym to nie jedyna sztywna rzecz, z którą mam do czynienia. Omal nie upuściłam lodów na ziemię. - Chyba żartujesz. Ty? I Edmund? Ramiona Claire drgały z ledwie powstrzymywanego śmiechu. - Bywało. Kiedyś zrobiliśmy to w kanale dla orkiestry. Po próbie, oczywiście. - No wiesz... - zawołałam. - Nie mogliście się powstrzymać? Twarz Claire pokraśniała z zadowolenia. - Dawne czasy, ale jak pomyślę, co wyczynialiśmy w czasie bożonarodzeniowego przyjęcia w biurze koronera, to wydaje mi się, że nie było to wcale tak dawno temu. - Skoro już obnażamy dusze - zaczęła Cindy. - Zaraz po przyjściu do „Chronicie" coś było między mną i facetem z działu kulturalnego. Spotykaliśmy się w bibliotece, tuż koło działu nieruchomości. Nikt tam nigdy nie zaglądał. Cindy zrobiła skruszoną minę, a Claire cmoknęła z aprobatą. Niezwykłe. Poznawałam od nowa swoją przyjaciółkę, osobę, którą znałam od dziesięciu lat. Trochę było mi wstyd. Ja nie miałam nic do opowiedzenia. - Czym podzieli się z nami inspektor Boxer? - zapytała Claire, spoglądając na mnie. Usiłowałam przypomnieć sobie jakieś szaleństwo, które kiedyś popełniłam. Nic, nigdy. Jeśli chodzi o seks, zawsze byłam, powiedzmy, powściągliwa. Co nie znaczy, że moje zauroczenia i fascynacje nie kończyły się w łóżku. Kończyły się, prawie zawsze. Rozłożyłam bezradnie ręce.

- Pora zacząć - poradziła Claire, grożąc mi palcem. - Wydając ostatnie tchnienie, będę miała przynajmniej o czym myśleć. Człowiek ma niewiele okazji w życiu, żeby się wyszaleć. Korzystaj, póki możesz. Poczułam bolesne ukłucie, żal, smutek. Nie wiedziałam, czego bardziej pragnę, odrobiny radości czy nazwiska Rudobrodego. Podejrzewam, że jednego i drugiego. ROZDZIAŁ 65 Kilka godzin później siedziałam w szpitalnej koszuli w klinice w Moffett. - Zanim zaczniemy, doktor Medved chciałby zamienić z panią słowo - powiedziała Sara, pielęgniarka, która robiła mi transfuzje. Byłam zdenerwowana. Czułam się przecież dobrze, jeśli nie liczyć nagłego ataku osłabienia w miniony piątek. Do pokoju wszedł doktor Medved z plastykową teczką pod pachą. Z jego twarzy nic nie potrafiłam odczytać. Uśmiechnęłam się niepewnie. - Tylko dobre wiadomości. Przysiadł naprzeciwko mnie na skraju blatu. - Jak się czujesz, Lindsay? - Nieźle. - Zmęczona? - Tylko trochę. Jak zwykle po całym dniu pracy. - Nudności? Zawroty głowy? Przyznałam się, że raz czy dwa razy wymiotowałam. Zapisał coś w karcie choroby, sprawdził coś we wcześniejszych adnotacjach. - Widzę, że miałaś dotąd cztery transfuzje. Serce biło mi coraz gwałtowniej. Odłożył wreszcie teczkę i spojrzał mi prosto w oczy. - W dalszym ciągu ubywa ci erytrocytów, Lindsay. Sama zobacz, jak to wygląda. Podał mi wydruk z komputera, na którym był wykres. Linia opadała, powoli, ale nieubłaganie. Cholera. Czułam, jak uchodzi ze mnie powietrze. - Stan się pogarsza - powiedziałam. - Mówiąc szczerze, oczekiwaliśmy czegoś innego - przytaknął doktor.

Nie brałam pod uwagę takiej możliwości. Pochłonięta dochodzeniem, starałam się zapomnieć o chorobie, ale miałam cichą nadzieję, że wyniki zaczną się poprawiać. Byłam przecież zbyt młoda, zbyt energiczna, żeby poważnie chorować. Miałam tyle rzeczy do zrobienia. Miałam swoją pracę, całe życie przed sobą. Umieram? Boże drogi. - Co teraz? - wykrztusiłam wreszcie. - Będziemy kontynuowali leczenie - powiedział Medved. - Zwiększymy liczbę transfuzji. Czasami musi potrwać, zanim organizm zareaguje. Chciałbym, żebyś przychodziła teraz trzy razy w tygodniu, zwiększę ci też dawkę przetaczanej krwi o trzydzieści procent. Na razie nie ma powodów do paniki - dodał z otuchą. - Możesz nadal pracować, jeśli czujesz się na siłach. - Muszę pracować - odpowiedziałam. ROZDZIAŁ 66 Do domu jechałam jak we mgle. Zmagałam się z tym cholernym dochodzeniem, równocześnie walcząc o życie. Musiałam poznać jego nazwisko. Tym bardziej teraz. Musiałam żyć. Chciałam żyć. Chciałam pracować, być szczęśliwa, mieć kogoś bliskiego, urodzić dziecko. Z Raleighem to wszystko mogłoby się udać. Gdybym tylko potrafiła powstrzymać chorobę, gdyby w moim organizmie pojawiły się dobre komórki. Kiedy weszłam do mieszkania, Słodka Marta rzuciła się na mnie jak oszalała. Wzięłam ją na krótki spacer. Miotały mną sprzeczne uczucia: to byłam pewna, że dam sobie radę, to znowu ogarniało mnie przygnębienie, słabość i rezygnacja. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie ugotować sobie porządnej kolacji. To by mnie uspokoiło. Wyjęłam cebulę, ukroiłam od niechcenia dwa krążki i pomyślałam, że to wszystko nie ma najmniejszego sensu. Musiałam z kimś pogadać. Miałam ochotę wykrzyczeć na cale gardło: nie zasłużyłam, kurwa, na to, chciałam, żeby ktoś usłyszał mój krzyk. Pomyślałam o Chrisie, o jego opiekuńczych objęciach. Oczach, uśmiechu. Gdybym odważyła się powiedzieć mu. Przyjechałby w jednej chwili. Położyłabym głowę na jego ramieniu. Zadzwoniłam do Claire. Głos mi drżał. Od razu się zorientowała, że nie jest dobrze. - Boję się. - To było wszystko, co zdołałam powiedzieć. Rozmawiałyśmy przez godzinę. Ja mówiłam.

Mówiłam o następnym etapie Neglego. Zapewniałam, że dochodzenie, chęć przyskrzynienia tego skurwiela daje mi siłę do walki z chorobą. Nie chciałam być kolejnym przypadkiem. Miałam przecież wyraźny cel, zadanie do spełnienia. - Coś się zmieniło, Lindsay? - Chcę go złapać, za wszelką cenę, bardziej niż przedtem. - I złapiemy go. Ty, ja i mała Cindy. Pomożemy ci walczyć. Jesteśmy z tobą, Lindsay, możesz na nas liczyć. Przynajmniej teraz nie próbuj być samosią. Uspokoiłam się na tyle, że po godzinie mogła wreszcie życzyć mi dobrej nocy. Zwinęłam się w kłębek na kanapie, Marta umościła się obok mnie, i obejrzałam film w telewizji pod tytułem Dave. Bardzo go lubię. Kiedy pod koniec Sigourney Weaver odwiedza Kevina Kline'a w jego biurze podczas kampanii, zawsze płaczę przy tej scenie. Zasnęłam, myśląc, żeby i w moim życiu zdarzył się happy end. ROZDZIAŁ 67 Następnego dnia zabrałam się do pracy ze zdwojoną energią, przekonana, że już wkrótce zdobędziemy nazwisko Rudobrodego. Zadzwoniłam do Jima Heekina, faceta z policji w Seattle, z którym wcześniej kontaktował się Roth. Usłyszałam, że właśnie są w trakcie przeszukiwania mieszkania panny młodej. Obiecał, że jeśli coś znajdą, natychmiast da mi znać. Przyszła odpowiedź z Infortechu, gdzie przez ostatnie trzy lata pracowała Kathy Voskuhl. Okazało się, że w tym okresie firma ani razu nie wysyłała jej do San Francisco. Dziewczyna obsługiwała wyłącznie klientów z Seattle, jeśli jeździła do Kalifornii, musiały być to podróże czysto prywatne. Zadzwoniłam do McBride'a. Kogutowie nadal utrzymywali, że powiedzieli wszystko, co wiedzieli, ale dzień wcześniej McBride rozmawiał z ojcem, staruszek wyraźnie coś ukrywał, jakby bał się, że niepotrzebnym słowem zaszkodzi opinii zamordowanej córki. McBride zaczął mnie namawiać, żebym spróbowała jeszcze raz porozmawiać z Kogutami. Może kobiecie prędzej zawierzą niż facetowi. Zadzwoniłam do Christine Kogut, matki panny młodej. Jej głos brzmiał inaczej niż podczas spotkania w Cleveland, był znacznie spokojniejszy, jakby otrząsnęła się już z pierwszego szoku. - Morderca pani córki nadal przebywa na wolności - zaczęłam. - Podobną tragedię, jak ta, która dotknęła państwa, przeżyły rodziny jeszcze dwóch innych par. Moim zdaniem pani

wie, kto zabił Kathy. Niech nam pani pomoże go dostać, proszę. Słyszałam, jak bierze głęboki oddech. - Człowiek wychowuje dziecko i myśli, że ono zawsze będzie należało do niego, że nigdy go nie straci - powiedziała z bólem w głosie. Czułam, że się waha. Znała jego nazwisko. - Była taka śliczna... każdy mógłby stracić dla niej głowę. Wolny duch. Wierzyliśmy, że pewnego dnia spotka kogoś, kto uczyni z niej dojrzałą, mądrą osobę. Pozwalaliśmy naszym dzieciom żyć tak, jak chciały. Mój mąż uważa, że zawsze faworyzowaliśmy Kathy. Może to wszystko nasza wina. Milczałam, nie chciałam jej przerywać, skoro wreszcie zdecydowała się mówić. - Ma pani dzieci? - Jeszcze nie - odpowiedziałam. - Tak trudno uwierzyć, że własne dziecko może przysporzyć tylu cierpień. Błagaliśmy ją, żeby z nim zerwała. Znaleźliśmy jej nową pracę. Załatwiliśmy przeprowadzkę do Seattle. Myśleliśmy, że zapomni. Nadal nie odzywałam się słowem. - To było jak nałóg, inspektorze. Nie mogła się od niego uwolnić. Nie rozumiem tylko, dlaczego aż musiał ją zabić. Zniszczył wszystko, co było w niej dobre. Dlaczego ją zamordował? Wymień jego nazwisko. Powiedz, kto to. - Ona była w niego zapatrzona. Zahipnotyzowana. Nie potrafiła jasno myśleć. Ciągle zadaję sobie pytanie, dlaczego ją zabił. W dalszym ciągu nie mogę uwierzyć, że posunął się do zbrodni. Dlatego pani nic nie powiedziałam. - Proszę powiedzieć teraz. - Wydaje mi się, że poznała go na premierze jego filmu. Opowiadał, że ma twarz, jaką wymyślił dla jednej ze swoich bohaterek, że widział ją w wyobraźni. I pani Kogut powiedziała. Zdrętwiałam. Znałam to nazwisko. Rzeczywiście był znany. Sławny. Rudobrody. ROZDZIAŁ 68 Siedziałam przy biurku i zastanawiałam się nad możliwymi powiązaniami. Poszczególne elementy zaczynały układać się w całość. Miał niewielkie udziały w Sparrow

Ridge Yineyards, gdzie zostały podrzucone zwłoki drugiej pary. Znał od lat Kathy Kogut. Czyhał na nią. Był starszy. Żonaty. Sławny. Fakt, że znałam nazwisko podejrzanego, o niczym nie przesądzał. Potwierdzał wyłącznie to, że Rudobrody znał ostatnią pannę młodą. Miał powiązania z miejscem, gdzie dokonano drugiego morderstwa. Sądząc z opisów Merrill Shortley i Christine Kogut, był człowiekiem brutalnym, mógł dokonać wszystkich trzech zbrodni. Coraz bardziej byłam przekonana, że Rudobrody jest zabójcą. Dorwałam Raleigha. - Co się dzieje? Pali się? - Zaraz będzie się paliło. Uważaj. Zaciągnęłam go do gabinetu Rotha. - Mam nazwisko - oznajmiłam, podnosząc wysoko zaciśniętą dłoń. Spojrzeli na mnie, szeroko otwierając oczy ze zdumienia. - Nicholas Jenks. - Ten pisarz? - Raleigh gapił się na mnie tępo. Pokiwałam głową. - Był kochankiem Kathy Kogut. Poznali się tutaj, w San Francisco. Jej matka wreszcie mi powiedziała. - Opowiedziałam im o powiązaniach Rudobrodego ze wszystkimi trzema morderstwami. - Ten facet jest... sławny - wybuchnął Roth. - Zrobił tyle głośnych filmów... - Otóż to. Merrill Shortley mówiła, że Kathy starała się ukrywać tę znajomość, tymczasem wszystko wskazuje, że to on zabijał. - Wskazuje, wskazuje - wrzasnął Roth. - Jenks i jego żona dostają zaproszenia na wszystkie ważniejsze imprezy w Kalifornii. Widziałem jego zdjęcie z burmistrzem. To on finansuje drużynę Giantsów, tak czy nie? Atmosfera zrobiła się gęsta. Przyjemniak doskonale wiedział, co oznaczają moje rewelacje i jakie łączy się z nimi ryzyko. - Powinieneś był słyszeć, jak opisywali go Kogutowie, Sam - powiedziałam. - To zwierzę. Drapieżnik. Zobaczysz, okaże się, że miał coś wspólnego ze wszystkimi trzema dziewczynami. - Uważam, że Lindsay ma rację, Sam - poparł mnie Chris. Obserwowaliśmy, jak Roth powoli przyswaja sobie fakty. Nicholas Jenks był sławny.

Postać na skalę narodową. Nietykalna. Porucznik skrzywił się, jakby przełknął zepsutą ostrygę. - Nie masz absolutnie nic - burknął. - Nic poza poszlakami. - Jego nazwisko łączy się ze śmiercią czworga ludzi. Powinniśmy go wezwać, mamy do tego prawo. Wystarczy jedno słowo prokuratora okręgowego. Roth uniósł dłoń. Nicholas Jenks był szanowanym obywatelem San Francisco. Wikłanie go w sprawę morderstwa mogło mieć nieprzyjemne reperkusje. Powinniśmy zachować ostrożność. Nie wiedziałam, co Przyjemniak myśli. Wreszcie poruszył ramionami, przełknął ślinę, co w jego mowie ciała oznaczało - do roboty. - Możesz pogadać z prokuratorem - zgodził się. - Zadzwoń do Jill Bernhardt. Zwrócił się do Raleigha. - Nikomu ani słowa, dopóki nie będziemy mieli czegoś konkretnego na tego faceta. Niestety, nie zastałam pani prokurator, była w sądzie. Sekretarka powiedziała, że przed końcem pracy już nie wróci. Trudno. Znałam trochę Jill, lubiłam ją. Twarda, bystra. Chyba miała nawet coś takiego jak sumienie. Usiedliśmy z Chrisem przy kawie i zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Roth miał rację. Wiedzieliśmy tak mało, że nie mogliśmy liczyć na uzyskanie nakazu zatrzymania. Konfrontacja była ryzykowna. Jenks nie puściłby tego płazem, zrobiłby się szum. Do pokoju wszedł Warren Jacobi z zadowolonym uśmieszkiem na ustach. - Dzisiaj poleje się chyba szampan - mruknął od drzwi; kolejny przytyk pod naszym adresem. - Od tygodni nie mogę ugryźć tego gówna. - Usiadł, przekrzywił głowę zaczepnie. Ugryźć szampana. Dobrze mówię, kapitanie? - Dla mnie może być. - No więc wczoraj Jennings zdobył nazwiska kolejnej trójki ludzi, która kupowała te bąbelki, co się za nimi uganiamy. Między innymi jakiś księgowy w San Mateo. Wyobraźcie sobie, że gość figuruje w naszych kartotekach. Dwa lata temu zrobił w Lampoc jakiś przekręt. Ale ma rozrzut, seryjne morderstwa i przekręty w księgach. - Może zabijał tych, których naciął? - podsunęłam z uśmiechem. Jacobi odął się, ale mówił dalej. - Jest jeszcze jakaś kobieta, szefowa działu z 3Com, robi zapasy na imprezę z okazji czterdziestych urodzin. Cios du Mesnil ładnie leżakuje, ozdoba każdej piwnicy. Francuski podobno. Czekałam, kiedy wreszcie przestanie pleść i przejdzie do rzeczy.

- I wreszcie ten trzeci. To dlatego powiedziałem, że poleje się szampan. Duży dom aukcyjny Butterfield i Butterfield sprzedał dwie skrzynki rocznika osiemdziesiąt dziewięć. Po dwa tysiące pięćset skrzynka. Plus komisowe. Kupił jakiś kolekcjoner. Początkowo nie chcieli podać nazwiska, ale naciskaliśmy. Duża ryba. Moja żona go uwielbia. Czyta wszystkie jego książki. Raleigh i ja zesztywnieliśmy. - Czyje, Warren? - Sprawdzę go. Jak mi się poszczęści, wrócę do domu z autografem faceta. Czytaliście Lwią część Nicholasa Jenksa? ROZDZIAŁ 69 Poczułam się, jakbym dostała cios w splot słoneczny. I pozbyłam się ostatnich wątpliwości. Kathy Kogut, Sparrow Ridge, Cios du Mesnil. Jenks miał powiązanie ze wszystkimi trzema morderstwami. Rudobrody. Miałam ochotę zobaczyć go zaraz, stanąć naprzeciwko i spojrzeć w jego zadowolone oczy. Niechby wiedział, że wiem. ¦ Jednocześnie ogarnęło mnie dziwne duszące uczucie nudności. Nie wiedziałam, czy to Negli, czy od dawna narastająca zapiekła wściekłość znalazła wreszcie ujście. Cokolwiek to było, musiałam wydostać się z naszego pokoju, z gmachu. - Wychodzę. - Spojrzałam na Raleigha. Byłam przerażona. Odprowadził mnie ogłupiałym wzrokiem. - Ej, powiedziałem coś nie tak? - zawołał za mną Jacobi. Chwyciłam żakiet, torebkę i wybiegłam na ulicę. Krew buzowała w żyłach niby jakiś rozwścieczony demon, oblewał mnie zimny pot. Ruszyłam szybko przed siebie w chłodzie popołudnia. Czułam się jak turystka, pierwszy raz w obcym mieście. Mijałam sklepy, mijałam tłumy przechodniów, ludzi, którzy nic o mnie nie wiedzieli. Chciałam się zgubić. Starbucks, Kinko's, Empress Travel. Przed oczami migały mi znajome nazwy. A ja myślałam tylko o jednym. Chciałam spojrzeć mu w twarz. Na Piątej zatrzymałam się, nie zdając sobie z tego sprawy, przed witryną księgami Bordera. Weszłam do środka, do przestronnego pomieszczenia pełnego półek z najnowszymi

książkami. Nie pytałam o nic, po prostu rozglądałam się po wnętrzu. Wreszcie na jednym ze stołów znalazłam to, czego szukałam. Przede mną leżała Lwia część, może pięćdziesiąt egzemplarzy w jaskrawoniebieskiej obwolucie, część leżała w równo ułożonych pryzmach, część stała. Lwia część Nicholasa Jenksa. Miałam wrażenie, że eksploduję. Wzięłam do ręki książkę Jenksa i spojrzałam na czwartą stronę okładki. Patrzyłam na mordercę nowożeńców, byłam tego pewna. Ostra, twarda twarz, jak wykuta w kamieniu. Zimne, sterylne szare oczy, przenikliwe, kontrolujące wszystko wokół. I jeszcze jedna rzecz. Ruda, przyprószona siwizną broda.

CZĘŚĆ TRZECIA RUDOBRODY ROZDZIAŁ 70 Jill Bernhardt, twarda i mądra Jill, zrzuciła ze stóp ferragamosy, podwinęła nogi na fotelu i utkwiła we mnie bystre spojrzenie. - Więc naprawdę uważasz, że Nick Jenks mordował tych nowożeńców? - Jestem pewna. Jill miała ciemne włosy i była śliczna, rozbrajała człowieka swoją urodą. Kruczoczarne, krótko obcięte loki, delikatna owalna twarz. Skończyła trzydzieści cztery lata i robiła zawrotną karierę w biurze Bennetta Sinclaira. Była doskonała. Dość powiedzieć, że przepracowawszy zaledwie trzy lata w prokuraturze, była oskarżycielem w sprawie La Frade'a i doprowadziła do skazania starego przyjaciela burmistrza za wykorzystywanie swoich powiązań. Ani sam prokurator, ani ona nie mieli ochoty tracić foteli, zadzierając z taką figurą, a jednak Jill doprowadziła sprawę do końca, posłała wielkiego Frade'a na dwadzieścia lat za kratki i od tego czasu piastowała urząd zastępcy Big Bena. Opowiedzieliśmy z Raleighem o związku Jenksa ze wszystkimi trzema zbrodniami: o szampanie znalezionym w hotelowym apartamencie, o Sparrow Ridge Vineyard, o burzliwym związku z ostatnią panną młodą, Kathy Voskuhl. Jill odrzuciła głowę i wybuchnęła śmiechem. - Chcecie przyskrzynić faceta za to, że podrywał dziewczynę. Dobrej zabawy! Idźcie z tym do „Examinera". My tutaj zajmujemy się faktami, a nie sensacyjnymi plotkami. - Miał związek z tymi trzema sprawami, Jill. - Nie dawałam za wygraną. Na jej ustach pojawił się sceptyczny uśmiech, jakby chciała powiedzieć: Cześć, wpadnij innym razem. - Szampan mógłby stanowić ślad, gdybyś dowiodła, że facet tam był, ale tego nie udało ci się zrobić. To, że jest współwłaścicielem winnicy, w której znaleźliście DeGeorge'ów, absolutnie nic nie znaczy. To tylko nieuzasadnione podejrzenia. Wysuwane wobec postaci publicznej, ważnej, poważanej. Z westchnieniem przesunęła na bok stertę teczek. - Chcecie złapać wielką rybę? Idźcie, poszukajcie mocniejszej wędki.

Patrzyłam na nią zawiedziona ostrą reakcją. - Nie pierwszy raz prowadzę dochodzenie w sprawie o morderstwo, Jill. Uniosła lekko brodę. - I ja nie pierwszy zajmuję się sprawą, która trafia na pierwsze strony gazet. - Jej twarz złagodniała. - Przepraszam, użyłam ulubionego powiedzenia Bennetta. Widać zbyt długo przebywam między rekinami. - Mamy do czynienia z wielokrotnym mordercą - powiedział Raleigh wyraźnie zniechęcony obrotem, jaki przybrała nasza rozmowa. Jill nie dawała się przekonać. Pracowałam z nią wcześniej przy dwóch sprawach o morderstwo,

widziałam,

jak

doskonale

przygotowana

jest

podczas

procesu,

jak

niezmordowana w dochodzeniu prawdy. Kiedyś zaprosiła mnie na wspólne pływanie; wysiadłam po trzydziestu minutach zdyszana i spocona, a ona dalej płynęła, nie zwalniając tempa, jak zawodniczka. W dwa lata po skończeniu studiów prawniczych wyszła za młodego, obiecującego adwokata pracującego w jednej z najlepszych firm w mieście. Pięła się po stopniach kariery, zostawiając daleko w tyle mniej zdolnych, i została zastępcą prokuratora okręgowego. W mieście, w którym wszyscy się pną i wszyscy mają motywację. Była dziewczyną, której wszystko się udawało. Podałam jej zdjęcie z taśmy w Hall of Fame i normalną fotografię Nicholasa Jenksa. Popatrzyła na nie, wzruszyła ramionami. - Wiesz, co zrobiłby z tym adwokat Nicka? Wyśmiałby nas. To jest wielkie nic, dziewczyno. Gliny z Cleveland chyba nie myślą, że mogą na tej podstawie postawić kogoś w stan oskarżenia. Jeśli tak uważają, dobrej zabawy. - Nie chcę, żeby sprawę przejęło Cleveland - powiedziałam. - To przyjdź do mnie z czymś, co będę mogła pokazać Wielkiemu Benowi. - Gdybyś wystawiła nakaz przeszukania i zatrzymania, moglibyśmy porównać jego butelki szampana z tą znalezioną na miejscu pierwszej zbrodni - podsunął Raleigh. - Musiałabym porozmawiać z sędzią - zastanowiła się Jill. - Przekonać go, że warto otwierać postępowanie. Moim zdaniem popełniacie jednak błąd. - Dlaczego tak uważasz? - Podejrzewać to możecie panienkę z ulicy, ale nie Jenksa. Chcecie go przyszpilić, musicie być przygotowani, inaczej tylko się zdemaskujecie. Stracicie czas i energię, oganiając się od jego adwokatów i dziennikarzy, a nie posuniecie sprawy ani o krok. Jeśli to naprawdę on, to albo załatwicie go jednym dobrym strzałem, albo wyjdzie z sądu uśmiechnięty. A na razie nie macie nic.

- Claire ma w swoim laboratorium włos z drugiego morderstwa, DeGeorge'ów powiedziałam. - Moglibyśmy porównać go z włosem z brody Jenksa. Pokręciła głową. - Powtarzam, nie macie nic, żeby traktować go jak podejrzanego, facet nie musi się zgodzić na badanie próbki. Nie wspomnę już o tym, ile możecie stracić. - Zawężając krąg poszukiwań? - W sensie politycznym. Znasz zasady gry, Lindsay. Utkwiła we mnie te swoje przenikliwe błękitne oczy. Wyobraziłam sobie nagłówki w gazetach, ataki na głupotę policji, skandaliczny sposób prowadzenia dochodzenia. Tak przecież było w przypadku O. J. Simpsona, Jona Beneta Ramseya, kiedy media właściwie wytoczyły proces policji, oskarżając nas o kompromitujące postępowanie. Jill wstała, wygładziła spódnicę i przysiadła na brzegu biurka. - Jeśli jest winny, mam nie mniejszą niż wy ochotę go dostać, ale wy opowiadacie mi o pechowym zamiłowaniu do szampana i o naocznym świadku po trzeciej wódce z tonikiem. Ci w Cleveland mają przynajmniej wieloletni związek Jenksa z ofiarą, ewentualny motyw, ale ani tam, ani tu żaden sędzia nie dysponuje niczym, co pozwoliłoby otworzyć mu postępowanie. Odlani ze złota staruszkowie Midasowie cały czas patrzą mi na ręce. Ani burmistrz, ani Wielki Ben nie zgodzą się zaczynać dochodzenia przeciwko Jenksowi. Znowu wbiła we mnie uporczywe spojrzenie. - Na jakiej podstawie jesteś taka pewna, że to on, Lindsay? Masz papierek lakmusowy? Miał związek ze wszystkimi trzema sprawami. Słyszałam jeszcze w uszach zdesperowany głos Christine Kogut. Pokiwałam głową z całym przekonaniem. - To on zabił. Jill obeszła biurko i powiedziała z półuśmiechem: - Zapłacisz mi, jeśli przez ciebie nie będę mogła zamknąć swojej pięknej kariery publikacją pamiętników. W jej oczach zobaczyłam ten sam ogień, który widziałam, kiedy pływała w basenie. - W porządku, Lindsay, robimy tę sprawę. Nie wiem, dlaczego się zgodziła. Poczucie władzy? Jej siła? Wiara w porządek i sprawiedliwość? Maniacka potrzeba wykazania się? Cokolwiek nią powodowało, niewiele się różniło od uczuć, które i mnie pchały do działania. Kiedy słuchałam, jak składnie wykłada, jakie kroki musimy podjąć, uderzyła mnie

szalona myśl. Postanowiłam wciągnąć ją do naszego Klubu Zbrodni. ROZDZIAŁ 71 Cindy Thomas siedziała przy staroświeckim metalowym stole w bibliotece w piwnicach „Chronicie". Przeglądała mikrofilmy z artykułami sprzed czterech lat. Było późno. Po ósmej. Zakopana w podziemiach wyludnionego budynku czuła się jak egiptolog zdejmujący warstwy kurzu ze starych hieroglifów. Teraz rozumiała, dlaczego w redakcji nazywało się bibliotekę „grobowcem". Czuła, że na coś trafiła. Spod kurzu zaczynały przenikać sekrety i wkrótce powinna coś odkryć. Luty... marzec 1996. Przesuwała szybko mikrofilm. Ktoś sławny. Tak twierdziła przyjaciółka clevelandzkiej panny młodej. Kolejne klatki. Tak się zdobywa materiał. Zarywając wieczory, urabiając ręce po łokcie. Wcześniej zadzwoniła do firmy, w której pracowała Kathy Kogut, mieszkając w San Francisco. Bright Star Media. O śmierci swojej dawnej koleżanki dowiedzieli się zaledwie kilka godzin wcześniej. Zapytała o związki z przemysłem filmowym i ku swemu rozczarowaniu usłyszała, że Bright Star nigdy nie zajmowało się reklamowaniem filmów ani ich oprawą medialną. Kathy miała w swojej pieczy Capitol, padło wyjaśnienie. Wielką salę koncertową. Nie dając się do końca zrazić, wrzuciła nazwę Bright Star do banku danych „Chronicie", gdzie były wszystkie tytuły artykułów, recenzje wydarzeń kulturalnych, nazwiska, nazwy firm z ostatnich dziesięciu lat, jeśli pojawiły się w gazecie. O dziwo, poszukiwania coś dały. Robota okazała się żmudna i niewdzięczna. Cindy musiała przekopać się przez stertę artykułów z ostatnich pięciu lat, z okresu, kiedy Kathy mieszkała w San Francisco, a później często tu bywała. Każdy artykuł na osobnej szpulce. Każdy wymagał ponownego zajrzenia do komputerowej bazy danych. W pewnym momencie dyżurny bibliotekarz wręczył jej identyfikator i oznajmił: - Baw się dobrze, Thomas. Jak skończysz, zapukaj, strażnik cię wypuści. Było już kwadrans po dziesiątej. Od dwóch godzin nikt się nią nie interesował, kiedy wreszcie trafiła na coś interesującego. Tekst pochodził z 10 lutego 1995 roku, notatka z działu Arts Today. „Piosenka kapeli Sierra do nowego filmu okazała się hitem".

Cindy przemykała wzrokiem tekst, przewijając szybko wszystko, co dotyczyło nowego albumu Sieny i ich trasy koncertowej. Zatrzymała się dopiero przy słowach lidera kapeli: „Jutro śpiewamy w Capitolu z okazji premiery filmu Zasieki. Serce jej na moment stanęło i przesunęła mikrofilm na notatkę z następnego dnia, z tej samej sekcji. Przeczytała ją jednym tchem. Połknęła, „...podbili Capitol. Na koncercie był gwiazdor Chris Wilcox. Zdjęcie. Kolejne zdjęcie z jakąś efektowną aktorką. I podpisy maleńką czcionką: „Fot. Sal Esposito. Własność «Chronicle»". Zdjęcia... Poderwała się od stołu. Po drugiej stronie biblioteki, w tak zwanej kostnicy, znajdowało się archiwum fotograficzne z tonami nigdy nie wykorzystanych w gazecie zdjęć. Nigdy tam nie była, nie wiedziała nawet, jak to pomieszczenie wygląda. Przeszedł ją dreszcz. W jednej chwili zorientowała się, że zbiory uporządkowane są chronologicznie. Szła wzdłuż regałów, aż wreszcie znalazła pudła z lutego 1995. To, którego potrzebowała, stało na najwyższej półce. Jakżeby inaczej? Stanęła na niższej półce i wspinając się na palce, ściągnęła pojemnik, po czym uklękła na zakurzonej podłodze i zaczęła gorączkowo przerzucać kolejne pliki, każdy w opisanej plastykowej koszulce. Jak we śnie wyciągnęła jeden, opatrzony informacją „Premiera Zasieków, fot. Esposito". Miała to, o co jej chodziło. W środku znajdowały się cztery papiery z biało - czarnymi stykówkami. Ktoś, prawdopodobnie fotograf, opisał każde zdjęcie. Na jednym z nich zobaczyła czwórkę ludzi z kieliszkami w dłoniach, obejmujących się serdecznie i patrzących prosto do kamery. Rozpoznała Kathy Kogut, wcześniej Lindsay pokazywała jej zdjęcie dziewczyny, które przywiozła z Cleveland. Krótkie, kręcone włosy, modne, stylizowane na lata pięćdziesiąte okulary. Obok czyjaś uśmiechnięta twarz. Też znana Cindy. Zaparło jej dech z podniecenia, dłonie jej drżały. W końcu jednak odszyfrowała hieroglify. Starannie przystrzyżona, trymowana bródka, złowieszczy uśmieszek. Uśmieszek człowieka, który zna już zakończenie. Obok Kathy Kogut stał powieściopisarz Nicholas Jenks. ROZDZIAŁ 72 Byłam zdumiona, kiedy wpół do dwunastej w nocy w moich drzwiach pojawiła się

Cindy. Podniecona, dumna, z rozszerzonymi oczami wyrzuciła z siebie: - Wiem, kto był kochankiem Kathy Kogut. - Nicholas Jenks - odpowiedziałam. - Wchodź, Cindy. Uspokój się, Marta. - Ciągnęła mnie za kraj koszuli nocnej. - Ojej - jęknęła. - A ja omal nie pękłam z dumy. Myślałam, że znalazłam. Bo też znalazła. Okazała się lepsza od McBride'a i ludzi z Seattle. Od dwóch ekip wytrawnych dochodzeniowców i facetów z FBI. Spojrzałam na nią z niekłamanym podziwem. - Jak? Zbyt podniecona, by siadać, krążyła po mojej bawialni i opowiadała ze szczegółami o wspaniałym odkryciu. Wyciągnęła ksero zdjęcia prasowego, na którym widnieli Kathy Kogut i Jenks podczas premiery filmowej. Patrzyłam, jak obchodzi kanapę, i usiłowałam za nią nadążać: Bright Star. Zasieki. Była trochę nieprzytomna. - Jestem dobrą dziennikarką, Lindsay - oznajmiła. - Wiem, że jesteś - przyświadczyłam z uśmiechem. - Ale nie możesz o tym napisać. Zatrzymała się, nagle zrozumiawszy, w co weszła. Do tej pory nie pomyślała, że na razie nie wykorzysta swoich rewelacji. - Chryste - jęknęła. - To tak jakbym znalazła się pod prysznicem z Bradem Pittem i nie mogła go dotknąć. - Popatrzyła na mnie: uśmiechała się, ale patrzyła na mnie tak, jakbym wyrywała jej żywcem serce z piersi. Podeszłam i objęłam ją. - Nie pomyślałabyś, żeby szukać faceta, gdybym ci nie powiedziała, czego dowiedziałam się w Cleveland. Przeszłam do kuchni. - Chcesz herbaty? - zawołałam. Opadła na kanapę z kolejnym głośnym jękiem. - Chcę piwa. Nie, whisky. Wskazałam mały barek koło tarasu. Po chwili siedziałyśmy już razem. Ja z moimi ziółkami, Cindy z pokaźną porcją wild turkey. Marta ułożyła się wygodnie u naszych stóp. - Jestem z ciebie dumna, Cindy - zapewniłam ją. - Odkryłaś nazwisko. Zrobiłaś głupków z dochodzeniowców w dwóch miastach. Kiedy będzie już po wszystkim, zadbam, żeby wzmianka na ten temat znalazła się w prasie. - Ja jestem prasa - wykrzyknęła Cindy z wymuszonym uśmiechem. - Jak to: kiedy

będzie po wszystkim? Już jest po wszystkim. Przecież go macie. - Niezupełnie. - Pokręciłam głową i zaczęłam tłumaczyć, wyjaśniając to, czego dotąd nie wiedziała. Winnica, szampan to w najlepszym razie tylko poszlaki. A my nie możemy nawet zmusić go, żeby dał włos do badania. - To co mamy robić? - Udowodnić bez wątpliwości, że miał związek również z pierwszą zbrodnią. - Muszę o tym napisać, Lindsay - zaczęła błagać. - Nie. - Byłam nieporuszona. - Nikt nie wie. Tylko Roth i Raleigh. I jeszcze jedna osoba. Zamrugała. - Kto to? - Jill Bernhardt. - Zastępca prokuratora okręgowego? To biuro przypomina dziurawą balię, która usiłuje żeglować po Pacyfiku. Same przecieki. - Jill nic nie powie. - Skąd ta pewność? - Bo zależy jej na przyskrzynieniu faceta tak samo jak nam - rzekłam z głębokim przekonaniem w głosie. - Tylko dlatego? - zawołała Cindy i znowu jęknęła. Upiłam łyk aromatycznych ziół. - Oraz dlatego, że wciągnęłam ją do klubu. ROZDZIAŁ 73 Następnego dnia po pracy spotkałyśmy się na drinku U Susie. Tak Jill przystała do grupy. Przez cały dzień myślałam o jednym: wezwać Jenksa do nas i powiedzieć mu, co wiemy. Uświadomić mu, że go mamy. Chciałam, żeby sprawy przybrały szybszy bieg. Chciałam konfrontacji twarzą w twarz. Niech cię diabli, Rudobrody. Kiedy czekałyśmy na drinki, opowiedziałam dziewczynom, co się wydarzyło w ostatnich godzinach. W czasie przeszukania w mieszkaniu Kathy Kogut w Seattle policja znalazła w jej notesie nazwisko Jenksa i jego numer telefonu. Z billingu sporządzonego przez Northwest Bell wynikało, że w ostatnim miesiącu dzwoniła do niego trzy razy, po raz ostatni na trzy dni przed ślubem. To potwierdzałoby słowa Merrill Shortley.

- Aż do samego końca - powiedziała Claire. - Draństwo. Ze strony obydwojga. Pokazaliśmy zdjęcie Rudobrodego Maryanne Perkins z Saksa wraz z pięcioma zdjęciami innych mężczyzn. Rozpaczliwie potrzebowaliśmy czegoś, co będzie wskazywało na jego związek z pierwszym morderstwem. Zatrzymała się na kilka sekund przy Rudobrodym. - To on - oznajmiła, po czym się zawahała. - Chociaż nie jestem pewna. Widziałam go tylko przez chwilę, z daleka. Na myśl, jak też wypadłaby pani Perkins wzięta w krzyżowy ogień pytań przez obrońcę Jenksa, nie poczułam zbytniej satysfakcji. Wcale się nie zdziwiłam, słysząc, że Jill jest tego samego zdania. Nie zdążyłyśmy dokończyć jeszcze pierwszej margarity, a pani prokurator była jedną z nas. Claire spotkała się z nią kilka razy, kiedy stawała przed sądem jako biegła. Obie od dawna patrzyły na siebie z szacunkiem; dwie mocne w swoim fachu kobiety w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Zaczęłyśmy ją wypytywać o życie prywatne. Jill skończyła wydział prawa na uniwersytecie Stanforda. Ojciec był prawnikiem w Dallas, miał kancelarię specjalizującą się w doradztwie handlowym, pracował dla wielkich korporacji. Ten świat zupełnie jej nie interesował, zostawiała go mężowi, który w Bank America zajmował się doradztwem inwestycyjnym. Mieszkali w Burlingame - bogato i ekskluzywnie - lubili piesze wędrówki po pustyni Moab. Nie mieli dzieci. - Uznaliśmy, że jeszcze nie teraz. Jill zdawała się doskonałym wcieleniem osoby, której się powiodło, powinna więc tryskać radością, a tymczasem tak nie było. Może była zmęczona życiem w ustawicznym młynie, może sukcesy przyszły za wcześnie. Kiedy na stoliku pojawiły się nasze drinki, wzniosłam toast za Cindy: za jej przenikliwość i błyskawiczne tempo, w jakim zdołała ustalić nazwisko Jenksa. I zagrać na nosie policji w dwóch miastach. Claire stuknęła się z nią kieliszkiem. - Dobra jesteś jak na nowicjuszkę, ale musisz jeszcze trochę poćwiczyć. Uśmiechnęła się do mnie. - Ciekawe. - Jill omiotła nas spojrzeniem. - Mogę prowadzić zajmujące rozmowy przy stole, jasne, ale nie po to chyba zostałam zaproszona? Mamy tu prasę, prawo i porządek,

medycynę. Co to właściwie za grono? Ja odpowiedziałam, bo to ja wciągnęłam ją do naszej grupy. - Kobiety. Które chcą coś osiągnąć w swoim zawodzie. I przy okazji pomóc w wymierzaniu sprawiedliwości. - Z lekkimi ciągotami do rządzenia - dodała Cindy. - Jak ja - przytaknęła Jill. - A przy okazji tak się dziwnie składa, że każda z nas ma jakiś związek ze sprawą zamordowanych par młodych. Wstrzymałam oddech. Jill mogła wszystko zniszczyć, gdyby zechciała, ale jednak przyszła, przyjęła zaproszenie, siedziała razem z nami. - Współpracujemy trochę - przyznałam. - Niezależnie od dochodzenia. Sącząc margaritę, zaczęłam opowiadać, jak się to zaczęło. Jak się spotkałyśmy, szukałyśmy kolejnych tropów, dzieliłyśmy się domysłami i informacjami. Aż zrodziła się więź między nami. Jill uniosła brwi. - Zakładam, że nie zamierzacie prowadzić prywatnego śledztwa? - Oczywiście, że nie - zapewniłam. - Może trochę. - Mówiłam, jak nie dopuszczałyśmy Cindy do informacji, które nie powinny wyjść poza nasze biuro. I jakie to podniecające, że działa się nieformalnie. A ile satysfakcji miałyśmy, że sprawa posuwa się naprzód. - Zdaję sobie sprawę, że inaczej rzecz wygląda, kiedy trzeba postępować lege artis. Jeśli obecność przy tym stole stawia cię w niekomfortowej sytuacji. Z pewnym napięciem czekałyśmy na jej odpowiedź. Wstrzymałyśmy oddechy, niepewne, co powie Jill. - Pozwolicie, że sama o tym zadecyduję. Wtedy nie omieszkam was poinformować oświadczyła, szeroko otwierając oczy. - A tymczasem trzeba szukać mocnych dowodów, jeśli chcemy, żeby sprawa trafiła do sądu. Wszystkie trzy odetchnęłyśmy z ulgą i nachyliłyśmy nasze puste prawie kieliszki ku Jill, witając ją w klubie. - To się jakoś nazywa? - zainteresowała się Jill. Popatrzyłyśmy po sobie, wzruszyłyśmy ramionami i pokręciłyśmy głowami. - Tworzymy Klub Zbrodni. Jakby - powiedziałam. - Powołany przez Lindsay - dodała Claire z uśmiechem. - Gwardia Obywatelska Margarity - rzuciła Jill. - To może być skuteczne. - Stowarzyszenie Wiedźmowatych Dam - zachichotała Claire.

- Pewnego dnia to do nas będzie należał świat - oznajmiła Cindy z pełnym satysfakcji uśmiechem. - Laski Węszycielki. To właśnie my. - Każcie mi się zamknąć, jeśli zacznę wznosić okrzyki - poprosiła Jill. Popatrzyłyśmy po sobie. Błyskotliwe, atrakcyjne, takie, którym nikt nie wciśnie kitu. Będziemy kiedyś robić wielkie rzeczy. Kelnerka przyniosła następne drinki. Podniosłyśmy kieliszki. - Za nas. ROZDZIAŁ 74 Wracałam do domu zadowolona, że wpadłam na pomysł wciągnięcia do naszego klubu Jill. Tak, byłam zadowolona, a jednak gryzła mnie myśl, że coś ukrywam przed swoimi przyjaciółkami. Odezwał się telefon komórkowy. - Gdzie się podziewasz? - W aparacie usłyszałam głos Raleigha. - Jadę właśnie do domu. - Miałabyś ochotę chwilę pogadać? Siedzę U Mahoneya. U Mahoneya to tonący w mroku, wiecznie pełen ludzi bar niedaleko Hallu. Ulubione miejsce gliniarzy. - Już jadłam. - Spotkaj się ze mną pomimo to - nalegał Raleigh. - Chodzi o naszą sprawę. Od U Mahoneya dzieliło mnie zaledwie kilka minut drogi. To na Branan. Żeby dojechać do Portero, i tak musiałam tamtędy przejeżdżać. Znowu poczułam znajomy niepokój. Bałam się. Nie graliśmy zgodnie z regułami, a reguły mówiły, że partnerzy nie myślą o uczuciach. Podobnie jak ludzie, których życie stanęło pod znakiem zapytania. Jeśli przestanę panować nad sytuacją, wszystko może się zdarzyć, doskonale o tym wiedziałam. Jasne, można iść razem do łóżka i następnego dnia zracjonalizować to sobie, ale tu chodziło o coś więcej. Im bardziej zależało mi na Raleighu, tym bardziej chciałam zachować dystans. Bałam się, że prawda o mojej chorobie będzie musiała wyjść na jaw, że się posypię. I wciągnę go w swoje problemy, lęki, kuracje. Odetchnęłam z ulgą, kiedy zobaczyłam, że Raleigh czeka na mnie przed barem. Podszedł do samochodu. A ja patrzyłam na niego z przyjemnością. - Dzięki, że nie kazałeś mi wchodzić do środka. Oparł dłonie o otwartą szybę.

- Przyjrzałem się trochę Nicholasowi Jenksowi - zaczął. - I? - Facet ma czterdzieści osiem lat. Studiował prawo, ale go nie skończył. Na pierwszym roku studiów zaczął pisać. Napisał dwie książki, które przeszły bez echa, a potem ten swój horror Zasieki, hit. I jeszcze coś. Jakieś siedem lat temu, mniej więcej, gliny interweniowały podczas awantury domowej w jego domu. - Kto ich wezwał? - Jego żona. Jego pierwsza żona. - Raleigh nachylił się bliżej. - Czytałem raport. Ci z patrolu twierdzili, że była mocno poturbowana. Całe ramiona w siniakach. Duży krwiak na twarzy. Coś mi się przypomniało - słowa Merrill Shortley o przyjacielu Kathy: świrnięty w złą stronę, lubił ostry, nienormalnie ostry seks. - Czy żona złożyła formalne doniesienie? - zapytałam. Chris pokręcił głową. - Nie. Skończyło się na interwencji. Facet tymczasem robił zawrotną karierę. Sześć bestsellerów. Filmy, scenariusze. I nowa żona. - Co oznacza, że ta poprzednia może byłaby skłonna mówić. - Mogę teraz postawić ci coś do jedzenia, Lindsay? - zapytał z zadowoloną miną człowieka, który zrobił dobrą robotę. Po karku zaczęły spływać mi powoli kropelki piekącego potu. Nie wiedziałam, wysiąść z samochodu, zostać. Jeśli wysiądę... ważyłam w myślach. - Jadłam już, Chris. Byłam na umówionej kolacji. - Jacobi - wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zawsze potrafił mnie zawojować tym swoim uśmiechem. - Kilka dziewczyn. Nasza paczka. Spotykamy się raz w miesiącu. Opowiadamy sobie o życiowych sprawach. Wiesz, kłopoty z niańkami, treningi osobowości, domy na wsi. Takie rzeczy. - Znam którąś z nich? - Raleigh uniósł nieznacznie brew. - Pewnego dnia może poznasz. Zamilkliśmy na chwilę. Krew pulsowała mi w żyłach, ręka Raleigha dotykała lekko mojej. Ta bliskość doprowadzała mnie do szaleństwa. Musiałam coś powiedzieć, żeby nie zwariować. - Dlaczego mnie tu ściągnąłeś, Chris? - Z powodu Jenksa - przypomniał mi. - Nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego.

Sprawdziliśmy w bazach danych Sacramento, czy ma broń. - Zerknął na mnie z błyskiem w oku. - Ma. Strzelbę Browninga, kaliber dwadzieścia dwa, do tego renfeld trzydzieści trzydzieści i remington czterdzieści i pół. Cedził powoli słowa, smakując swoje rewelacje. - Glock special, dziewiątka z dziewięćdziesiątego roku. Nie mogłam nie docenić tej ostatniej informacji. Chris zmarszczył czoło. - Ma całą kolekcję broni, Lindsay. Znajdziemy tę spluwę. Zamknęłam dłoń w pięść i triumfalnie stuknęłam Raleigha w ramię. W głowie mi huczało, myśli goniły jedna drugą. Sparrow Ridge. Rozmowy telefoniczne, teraz glock special. Nadal same poszlaki, ale układające się w spójną całość. - Co robisz jutro, Raleigh? - zapytałam z uśmiechem. - Jestem otwarty na wszelkie propozycje. Dlaczego pytasz? - Myślę, że najwyższy czas pogadać z tym facetem. ROZDZIAŁ 75 Wysoko na klifach nad mostem Golden Gate, przy El Camino del Mar 20 bielał dom, którego szukaliśmy. Zbudowany w hiszpańskim stylu, z żelazną bramą i gresowym podjazdem. Rozłożysty, majestatyczny, otoczony starannie przystrzyżonymi krzewami i kwitnącymi azaliami. Na trawniku przed domem stała duża rzeźba z brązu - Madonna z Dzieciątkiem Fernanda Botero. Tu mieszkał Rudobrody - Nicholas Jenks. - Literatura popłaca. - Raleigh gwizdnął i ruszył ku drzwiom wejściowym. Umówiliśmy się z Jenksem na spotkanie w południe przez jego osobistego sekretarza. Kosztowało to sporo zachodu, ale w końcu uzyskaliśmy zgodę. Roth prosił mnie, właściwie ostrzegał, żebyśmy nie naciskali za bardzo wielkiego Nicka. W progu przywitała nas miła gospodyni, zaprowadziła do ogrodu zimowego i poprosiła, byśmy zaczekali: pan Jenks zaraz nas przyjmie. Pokój wyglądał jak żywcem wyjęty z magazynów wnętrzarskich. Kosztowna żakardowa tapeta na jedynej nieprzeszklonej ścianie, orientalne fotele, stolik z mahoniu, za oknami zapierająca dech panorama Pacyfiku. Mieszkałam w San Francisco od lat i dotąd nie zdawałam sobie sprawy, że człowiek może codziennie z własnego domu podziwiać taki widok.

Kiedy zostaliśmy sami, zainteresowałam się zdjęciami ustawionymi na bambusowym stoliczku pod ścianą. Jenks i znane twarze. Jenks z Michaelem Douglasem. Jenks z Billem Walshem, mogołem konglomeratu Disneya, należącym do tych, których nazywano fortyniners, przez odniesienie do kalifornijskiej gorączki złota w 1849 roku. Na innych pojawiał się, zawsze w egzotycznej scenerii, z atrakcyjną, promiennie uśmiechniętą blondynką, zapewne nową żoną. Niewielkie zdjęcie w srebrnej ramce przedstawiało oboje w ogromnej, rzęsiście oświetlonej rotundzie. Pod kopułą Pałace of Fine Arts. Zrobione podczas ślubu. Na tym skończyłam przegląd rodzinnych pamiątek, bo wszedł Nicholas Jenks. Twarz rozpoznałam od razu, przed chwilą na nią patrzyłam, choć okazał się niższy, niż sobie wyobrażałam. Najwyżej metr siedemdziesiąt, dobrze utrzymana sylwetka, biała, rozpięta pod szyją koszula, znoszone dżinsy. Mimo woli utkwiłam natychmiast wzrok w rudej, przetykanej siwizną brodzie. Miło wreszcie cię poznać, Rudobrody. - Przepraszam, że kazałem państwu czekać - powiedział z niewymuszonym uśmiechem - ale jeśli nie napiszę swojej porannej porcji stron, jestem potem przez cały dzień nieznośny. - Wyciągnął dłoń na powitanie i dopiero zauważył, że trzymam w ręku zdjęcie. Trochę jak Wesele Figara, prawda? Osobiście byłbym za znacznie skromniejszą ceremonią, lecz Chessy orzekła, że albo wystąpię w smokingu, albo nigdy, ale to nigdy nie uwierzy w moje dla niej uczucie. Nie chciałam, żeby ten facet mnie oczarował, musiałam jednak przyznać, że był przystojny i doskonale opanowany. Zaczynałam rozumieć, dlaczego mógł się podobać kobietom. Gestem zaprosił nas, żebyśmy usiedli. - Chcieliśmy, jeśli można, zadać panu kilka pytań - zaczęłam. - Na temat morderstw dokonywanych na nowożeńcach. Mój asystent już mnie uprzedził. Straszne... chore. Niemniej te desperackie nie do pojęcia czyny domagają się bodaj odrobiny współczucia... współczucia w pierwotnym znaczeniu słowa, jako współodczuwania. - Współczucia dla ofiar - powiedziałam, odstawiając ślubne zdjęcie na stolik. - Wszyscy zwykle myślą o smutnym losie ofiar, tymczasem liczy się to, co dzieje się w głowie mordercy. Większość ludzi jest przekonana, że w czynie tak okrutnym chodzi o zemstę. O najbardziej wynaturzony rodzaj zemsty. Nawet o ostateczne pognębienie, jak w większości gwałtów. Ja jednak nie byłbym taki pewny. - Jaka jest pana teoria, panie Jenks? - zapytał Chris i zabrzmiało to tak, jakby był wielbicielem Jenksa.

Jenks uniósł dzbanek z mrożoną herbatą. - Coś do picia? Wiem, że jest gorąco, chociaż od ósmej rano tkwiłem zamknięty w swoim gabinecie. Pokręciliśmy głowami. Wyjęłam z torby szarą teczkę i położyłam ją sobie na kolanach. Pamiętałam o ostrzeżeniach Przyjemniaka: Łagodnie, spokojnie. Jenks jest VIP em, Lindsay. Ty nie. Nalał sobie herbaty do wysokiej szklanki i ciągnął: - Z tego, co czytałem, morderstwa, o których mówimy, wydają się formą gwałtu, gwałtu dokonywanego na niewinności. Morderca zachowuje się w taki sposób, że nikt nie jest w stanie wybaczyć. Wkracza w najbardziej uświęconą w odczuciu naszego społeczeństwa sferę. Dla mnie te zbrodnie to akt ostatecznego oczyszczenia. - Przykro mi, panie Jenks - zaczęłam, puszczając mimo uszu jego pieprzenie - nie przyszliśmy tutaj szukać porad profesjonalisty. Mam kilka pytań dotyczących sprawy i chcielibyśmy je panu zadać. Jenks usiadł na krześle. Był wyraźnie zdziwiony. - To zabrzmiało strasznie oficjalnie. - Skoro pan tak uważa. - Wyjęłam z torby przenośny magnetofon. - Pozwoli pan, że włączę? Wpatrywał się we mnie przez chwilę podejrzliwym wzrokiem, wreszcie machnął ręką, jakby to nie miało większego znaczenia. - Chciałabym zacząć od pytania, czy cała pana wiedza na temat morderstw pochodzi wyłącznie z informacji wyczytanych w prasie? - Czy wyłącznie? - Jenks wciągnął powietrze, jakby głęboko się zastanawiał, po czym pokręcił głową. - Tak. Oczywiście. - Czytał pan o ostatnim morderstwie? W ubiegłym tygodniu. W Cleveland. - Owszem, czytałem. Czytam codziennie pięć, sześć gazet. - I czytał pan też, skąd pochodzili młodzi? - Z Seattle, nieprawdaż? Jedno z nich, przypominam sobie, zajmowało się promocją zespołów muzycznych. - On - potwierdziłam. - James Voskuhl. Ona natomiast przez pewien czas mieszkała tutaj, w San Francisco. Nazywała się Kathy Kogut. Czy któreś z tych nazwisk coś panu mówi? - Nie. A powinno? - Nie znał pan zatem ani jej, ani jego? Zainteresował się pan sprawą wyłącznie z...

niezdrowej ciekawości, podobnie jak większość ludzi? Utkwił we mnie spojrzenie. - Zgadza się. Niezdrowa ciekawość to moja profesja. Otworzyłam teczkę. Grał z nami, tak jak wtedy, kiedy na miejscach zbrodni zostawiał prowadzące donikąd ślady. Wyjęłam zdjęcie i przesunęłam w jego stronę. - Może to odświeży panu pamięć - powiedziałam. - To Kathy Kogut, zamordowana panna młoda. A obok, zdaje się stoi pan. ROZDZIAŁ 76 Rudobrody powoli podniósł zdjęcie do oczu. - Zgadza się, to ja - przytaknął. - Ale tej pani, choć jest bardzo ładna, nie poznaję. Mogę spytać, co to za zdjęcie? - Zostało zrobione na premierze Zasieków, tutaj, w San Francisco. Wydał z siebie krótkie „ach", jakby ta wiadomość coś mu wyjaśniała. Widziałam, że intensywnie szuka właściwej odpowiedzi. Był bystry i był dobrym aktorem. - Przy tego rodzaju okazjach spotykam mnóstwo ludzi. Właśnie dlatego próbuję unikać dużych imprez. Powiada pani, że to jest dziewczyna, która została zamordowana w Cleveland? - Myśleliśmy, że może ją pan pamiętać - powiedziałam. Jenks pokręcił głową. - Zbyt wiele mam wielbicielek, żeby je wszystkie pamiętać. Nie mam nawet ochoty ich poznawać, inspektorze. - Taka jest cena sławy. - Odebrałam od niego zdjęcie, chwilę trzymałam je w dłoni, po czym znowu mu podsunęłam. - Chciałabym jednak zatrzymać się przez moment przy tej konkretnej wielbicielce. Interesuje mnie, dlaczego nie utkwiła panu w pamięci. Właśnie ona spośród rzeszy innych. - Wyjęłam z teczki billing z kilkoma podkreślonymi pozycjami, przesłany nam przez Northwest Bell, i podałam Jenksowi. - To numer pańskiego prywatnego telefonu? Wziął do ręki wydruk, oczy mu przygasły. - Tak. - Dzwoniła do pana, panie Jenks. Trzy razy w ciągu minionych tygodni. O tutaj, proszę spojrzeć na pozycję z zeszłego tygodnia, którą specjalnie zaznaczyłam, rozmowa

trwała aż dwanaście minut. Trzy dni później wzięła ślub i tego samego wieczoru została zamordowana. Jenks zamrugał, ponownie przyjrzał się zdjęciu. Reagował już inaczej. Tym razem minę miał mroczną. Mroczną i przepraszającą. Wziął głęboki oddech. - Prawdę powiedziawszy, byłem bardzo, bardzo przygnębiony tym, co się stało, inspektorze. Wydawała się ostatnio tak pełna nadziei, tyle miała oczekiwań. Źle zrobiłem, wprowadzając panią w błąd. To głupie z mojej strony. Znałem Kathy. Poznałem ją tego wieczoru, kiedy zrobiono to zdjęcie. Wielbicielki czasami potrafią być fascynujące. A ja niekiedy, ze szkodą dla siebie, przyznaję, ulegam fascynacjom. Miałam ochotę nachylić się przez stół i uderzyć go na odlew w twarz. Byłam pewna, że jest odpowiedzialny za sześć okrutnych morderstw. A teraz kpił sobie z nas. I z ofiar. Niech go wszyscy diabli. - Przyznaje pan zatem, że utrzymywał pan kontakty z tą kobietą? - zapytał Raleigh. - Nie tego rodzaju, jakie pan usiłuje insynuować - odparł Jenks. - Kathy należała do tych osób, które usiłują spełniać swoje wątpliwe aspiracje artystyczne, zbliżając się do ludzi naprawdę twórczych. Sama chciała pisać. Wprawdzie pisarstwo to nie neurochirurgia, ale gdyby było rzeczywiście tak łatwe, jak się wydaje, każdy z nas mógłby być autorem bestsellerów, czyż nie tak? Żadne z nas nie odpowiedziało. - W ostatnich latach spotkaliśmy się może kilka razy. Luźna znajomość, która nigdy nie przerodziła się w zażyłość. Ot i cała prawda. - Był pan jej mentorem? - podsunął Raleigh. - Tak właśnie. Trafne określenie. Nie mogłam się dłużej powstrzymać, kiedy zaczęłam mówić, nie kontrolowałam swojego głosu: - Czy przypadkiem mentorował pan Kathy również w ostatnią sobotę w Cleveland, tego wieczoru, kiedy została zamordowana? Twarz Jenksa przypominała teraz wyciosaną w granicie maskę. - To absurdalne. I zupełnie niestosowne. Po raz kolejny otworzyłam teczkę i wyjęłam z niej zdjęcie zabójcy wchodzącego do Hall of Fame. - To ujęcie z kamery monitorującej. Czy człowiek tu widoczny to pan, panie Jenks? Jenks nawet nie mrugnął.

- To mógłbym być ja, inspektorze. Gdybym tam był. Kategorycznie oświadczam, że to nie ja. - Co pan robił w ostatnią sobotę wieczorem? - O ile dobrze rozumiem, sugeruje pani, że jestem podejrzany o popełnienie tych morderstw? - Kathy Kogut opowiadała o sobie, panie Jenks. Zwierzała się siostrze, przyjaciółkom. Wiemy, jak ją pan traktował. Wiemy, że wyjechała z San Francisco, żeby uciec przed pana dominacją. Wiemy, że utrzymywaliście kontakty aż do dnia jej ślubu. Nie spuszczałam oczu z Jenksa. Tak jakbyśmy byli tylko ja i on, poza tym nikogo i nic. - Nie byłem w Cleveland - powiedział. - Tamtego wieczora byłem tutaj. Przytoczyłam wszystkie dowody, jakie mieliśmy przeciwko niemu. Przypomniałam mu o butelce Cios du Mesnil zostawionej w Hyatcie, o jego udziałach w Sparrow Ridge Yineyard, o tym, że dwa morderstwa zostały popełnione przy użyciu pistoletu 9 mm, takiego, jaki, zgodnie z oficjalnymi danymi, posiadał. Wyśmiał mnie. - Chyba nie opiera pani na tych przesłankach swoich założeń? - Szampana kupiłem całe wieki temu. - Wzruszył ramionami. - Nawet nie pamiętam, gdzie jest. - Ale mógłby pan go znaleźć? - zapytał Raleigh, po czym dodał, że fakt, iż nie przyszliśmy z nakazem rewizji, wynika z naszego poważania dla nazwiska pisarza i wiary w jego dobrą wolę. - Mógłby pan dać nam włos ze swojej brody? - zapytałam teraz ja. - Słucham? - Popatrzył na mnie z urągliwą pogardą. Pomyślałam, że tak mógł patrzyć na Melanie Brandt, kiedy ją zaatakował. To samo spojrzenie mogła widzieć Kathy Kogut, kiedy celował w jej głowę. - Wydaje mi się, że nasza fascynująca rozmowa dobiegła końca - oświadczył Nicholas Jenks i wyciągnął dłonie przed siebie. - Jeśli nie zamierzacie mnie zabrać, chciałbym zjeść lunch. Skinęłam głową. - Będziemy musieli jeszcze się spotkać. Porozmawiać o pańskim pistolecie i o tym, co pan robił ,w minioną sobotę. - Jeśli będziecie chcieli ze mną rozmawiać, proszę kontaktować się z moim adwokatem.

Zebrałam zdjęcia i schowałam je do teczki. Wstaliśmy. W tej samej chwili do pokoju weszła atrakcyjna blondynka ze zdjęcia. Była rzeczywiście ładna, o łagodnych akwamarynowych oczach, jasnej cerze, z długimi, rozpuszczonymi włosami. Miała ciało tancerki. Nosiła legginsy i koszulkę Nike. - Chessy - powitał ją Jenks. - Państwo są z policji. To moja żona. - Przepraszam, Nicky, nie wiedziałam, że masz gości - zaczęła się usprawiedliwiać. Zaraz powinna przyjechać Susan. - Państwo właśnie wychodzą. Ukłoniliśmy się sztywno i ruszyliśmy w stronę drzwi. - Jeśli uda się panu znaleźć to, o czym mówiliśmy, przyślemy kogoś po odbiór zwróciłam się jeszcze od progu do Jenksa. Patrzył na mnie jak na powietrze. Byłam wściekła, że nie możemy zabrać go ze sobą, że musimy obchodzić się z nim jak ze zgniłym jajem. Ciągle jednak nie mogliśmy go aresztować. - A więc mój mąż wreszcie zaczął mordować? - Chessy z uśmiechem podeszła do męża i ujęła jego dłonie. - Zawsze mu mówiłam, że przebywanie wśród tych chorych postaci, które wymyśla do swoich książek, będzie musiało tak się skończyć. Czyżby wiedziała? - zastanawiałam się w duchu. Żyła z nim, spała. Czy doprawdy nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje w jego głowie? - Mam nadzieję, że nie, pani Jenks. - To wszystko, co powiedziałam. ROZDZIAŁ 77 - Co ona chciała powiedzieć? - zdziwiła się Chessy Jenks. Mąż odsunął ją od siebie i podszedł do przeszklonych drzwi otwierających się na Pacyfik. - Idioci - mruknął. - Amatorzy. Wydaje się im, że mają do czynienia z takim samym kretynem. Czuł nieprzyjemne, gorące mrowienie przebiegające od karku w dół po plecach. Głupcy, ograniczeni głupcy. Dlatego są glinami. Gdyby mieli trochę oleju w głowie, robiliby to, co on. I mieszkali na wysokich klifach nad Pacyfikiem. - Tymczasem paprzą się w błocie. W sam raz zajęcie dla gliniarzy - powiedział na głos. Chessy wzięła ślubne zdjęcie ze stolika i odstawiła je na poprzednie miejsce.

- Co teraz zrobisz, Nick? Dlaczego zawsze musi go do tego doprowadzać? Dlaczego zawsze musi wszystko wiedzieć? Podeszła i spojrzała na niego tym swoim łagodnym, cierpliwym wzrokiem. Jak zawsze w takich chwilach zalała go nagła wściekłość. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, kiedy ją uderzył. Poczuł tylko ból w ręce i Chessy leżała już na podłodze obok przewróconego bambusowego stolika, na którym zwykle stały zdjęcia. Dłonią zakrywała usta. - Nie wiesz, kiedy trzymać się ode mnie z daleka? - krzyknął. - Potrzebujesz atlasu drogowego? - Nn - ie, Nick - jęknęła. - Nie tu. Nie teraz. - Co nie teraz? - krzyczał. Wiedział, że krzyczy, że traci panowanie nad sobą. Że służba może usłyszeć. - Proszę, Nick. - Chessy podniosła się z podłogi. - Zaraz będzie tu Susan. Jedziemy na lunch. Wyprowadzała go z równowagi myśl, że Chessy przyznaje sobie prawo do oceniania go, osądzania. Kim ona jest? Czy tego nie widzi? Piegowatą blondyneczką, którą wyjął na jakimś castingu z tłumu innych dziewcząt i zamienił w bohaterkę kronik towarzyskich, artykułów w magazynach dla kobiet i telewizyjnych talk - show. Chwycił ją za ramię, przybliżył twarz i spojrzał w śliczne, teraz przerażone oczy. - Powiedz to! Trzęsła się cała. - Jezu, Nick. To lubił, jej strach przed nim, chociaż nigdy nie okazywała publicznie, jak bardzo się go boi. - Powiedz to, Chessy. - Wykręcił jej rękę do tyłu i pchnął w kierunku sypialni. Kiedy znaleźli się w środku, kopnięciem zamknął drzwi. Co ta gliniara sobie myśli? Jak śmiała przyjść do jego domu... oskarżać go. W swoim tanim kostiumiku od Gapy. Pieprzona, bezczelna suka. Pociągnął Chessy do garderoby. Jej garderoby. Tu było ciemno. Ciemność i szlochy, mocny zapach perfum. Przycisną} ją do ściany i zaczął się ocierać o jej pośladki. Ściągnął jej legginsy razem z majtkami. - Proszę, Nicky. Wszedł w nią głęboko, był wyjątkowo twardy.

- Powiedz to - tchnął. - .Wiesz, jak mnie zatrzymać. Powiedz to. - Przebij - wykrztusiła w końcu ledwie słyszalnym szeptem. Teraz już zaczynało się jej to podobać, jak zawsze. Było jej dobrze. Wszystkie w końcu chciały tego, lubiły to. Wiedział, które wybierać, i wybierał je nieomylnie. - Przebij - skomlała. - Przebij. Tego chcesz, prawda, Nick? Tak, tego między innymi. Od Chessy oczekiwał tylko tego. - Lubisz to, Chessy - szepnął. - Dlatego tutaj jesteś. ROZDZIAŁ 78 Nasi ludzie śledzili każdy ruch Jenksa. Mieliśmy do dyspozycji trzy wozy. Gdyby próbował pozbyć się pistoletu, wiedzielibyśmy o tym. Gdyby znowu próbował zabić, najprawdopodobniej zdołalibyśmy go powstrzymać. Choćby był najbardziej przebiegły, nie wiem, czy zdołałby dokonać teraz kolejnego morderstwa. Zamierzałam porozmawiać z kimś, kto go znał i kto byłby gotów mówić. Raleigh wspomniał o jego pierwszej żonie, o tym, że Jenks używał wobec niej przemocy. Postanowiłam spotkać się z nią. Odszukanie Joanny Jenks, obecnie Joanny Wade, okazało się dość łatwe. W protokole z interwencji w domu Jenksów zapisano jej panieńskie nazwisko. Niejaka Joanna Wade mieszkała przy Filbert Street na Russian Hill, w miłym domu z wapienia, w miejscu gdzie zbocze Russian Hill jest najbardziej strome. Nacisnęłam przycisk domofonu, odezwała się gospodyni i powiedziała, że pani Wade nie ma w domu. - Ona nie ma tu. Ciczy - usiłowała mi wyjaśnić. - Siławnia. Adresa Union. Znalazłam tę siłownię. Znajdowała się tuż koło Starbucks. Pucołowata dziewczyna w recepcji poinformowała mnie, że znajdę Joannę w sali C. Kiedy zapytałam, jak wygląda Joanna Wade, dziewczyna się zaśmiała. - Blondynka. W cholernie dobrej formie. Przeszłam dalej. Przez wielką szybę mogłam zobaczyć grupę ćwiczącą tai bo w sali C. Osiem spoconych kobiet w kostiumach z lycry wymachiwało nogami do dźwięków głośnej muzyki. Trochę to przypominało karate. Wiedziałam, że tai bo to najnowsze szaleństwo, ostatni krzyk mody. Każda z ćwiczących sprawiała wrażenie, że bez trudu mogłaby postawić opornego podejrzanego pod ścianą, a potem w sekundę dostarczyć go na posterunek. W grupie była tylko jedna blondynka. O doskonałej, rzeźbionej sylwetce. Ćwiczyła

zawzięcie, zapamiętale. Nie oszczędzała się i nie była ani trochę spocona. Miała swoistą klasę. Odczekałam, aż skończą. - Świetna sprawa - powiedziałam, kiedy mijała mnie po wyjściu z sali. - Najlepszy trener w całej Bay Area. - Chce się pani zapisać? - Może, ale najpierw chciałabym zadać pani kilka pytań. - Proszę porozmawiać z Dianą w recepcji. Ona pani wszystko powie. - Nie mówię o tai bo. - Pokazałam jej moją blachę. - Chodzi o Nicholasa Jenksa. Joanna przyglądała mi się przez chwilę, odrzuciła do tyłu koński ogon. Skrzywiła się. - Co takiego zrobił? Przyłapaliście go, jak kradł jedną ze swoich książek w księgarni Staceya? - Możemy porozmawiać? Wzruszyła ramionami i dając mi znak, żebym szła za nią, ruszyła w stronę pustych teraz przebieralni. - Chce pani dowiedzieć się o Nicku czegoś, czego nie zdołała pani wyczytać z notek na obwolutach jego książek? - Wiem, że to było wiele lat temu, ale kiedyś wzywała pani policję do domu. - Owszem. W razie gdyby nie było tego w papierach, chcę pani uświadomić, że nie złożyłam skargi ani doniesienia o przestępstwie. Widziałam, że przez jej twarz przemknęło przerażenie. Tamto zdarzenie sprzed lat musiało mocno utkwić jej w pamięci. - Proszę posłuchać - zaczęłam spokojnie. - Nie chcę rozdrapywać starych ran. Usiłuję tylko dowiedzieć się, jaki jest pani mąż. - Zdarzyła mu się powtórka z przeszłości? Oceniała mnie, mierzyła od stóp do głów. Zastanawiała się, czy jestem wrogiem, czy przyjacielem. Wreszcie skapitulowała, spojrzała mi prosto w twarz. - Jeśli przyszła pani w sprawie Chessy, nie mogłam jej ostrzec. Po tym, jak mnie załatwił. Jak on to mówił: Ja nią piszę, Jo. Ona jest moim medium, inspiruje mnie. Czytała pani jego książki? Nie musiała go inspirować, kiedy ja brałam każdą pracę, żeby on mógł odnaleźć siebie, prawda? Nie musiała czytać brudnopisów, znosić ataków wściekłości, kiedy odrzucali mu kolejny rękopis, powtarzać każdego wieczoru, jak bardzo w niego wierzy. Wie pani, gdzie ją poznał? W charakteryzatorni Entertainment Tonight. - Ja chcę wiedzieć, jak okrutny potrafi być Nicholas Jenks, pani Wade. Odwróciła na moment głowę. Kiedy znowu na mnie spojrzała, oczy jej błyszczały,

jakby za chwilę miały popłynąć z nich łzy. - Przychodzi pani i zmusza mnie, żebym po tylu latach wracała do tego wszystkiego. Co mam pani powiedzieć? Że matka go nie kochała? Że to pokręcony i niebezpieczny człowiek? Życie z Nickiem... to takie trudne. Nosi coś w sobie, dusi, nigdy nie wiadomo, kiedy wybuchnie. Często pytam samą siebie, co ja najlepszego zrobiłam? Byłam smarkata. - Przepraszam. - Było mi jej serdecznie żal. Obydwu. Jej i nowej pani Jenks. - Muszę o to zapytać - powiedziałam. - Czy pani zdaniem te stany u byłego męża mogły się nasilić? Jak dalece to poważne? Zesztywniała. - Czy coś się stało Chessie? - Chessy nic się nie stało - powiedziałam tonem, z którego mogło wynikać, że innym się stało. Patrzyła na mnie uważnie, czekała na gest potwierdzenia. Kiedy przymknęłam powieki, zaśmiała się sucho. - Rozmawiamy więc o czymś znacznie poważniejszym niż zwędzenie książki u Staceya. Ponownie przytaknęłam. Teraz rozmawiałyśmy jak kobieta z kobietą. - Muszę zadać pani niezwykle ważne pytanie, pani Wade. ROZDZIAŁ 79 Zapytałam Joannę Wade, czy Nicholas Jenks jest zdolny do morderstwa. Nie powiedziałam, dlaczego pytam, ale nie musiałam. Joanna szybko myślała. W jej oczach dostrzegłam popłoch. Przez chwilę ważyła odpowiedź. - Czytała pani jakieś jego książki, inspektorze? - zapytała ponownie. - Jedną, Śmiertelny urok. Mocna. - On żyje tymi postaciami. Przestaje odróżniać fikcję od rzeczywistości, zapomina, że to tylko książki. Miała taki wyraz twarzy, jakby zastanawiała się nad sobą, nad swoim wyborem sprzed lat. Pochyliłam się ku niej. - Nie chcę pani zranić, ale muszę wiedzieć. - Czy może zabić? Czy jest zdolny do morderstwa? Wiem, że jest zdolny całkowicie upodlić drugiego człowieka. To to samo co morderstwo, prawda? Jest seksualnym sadystą. Jego ojciec tłukł matkę w ciemnej garderobie przy sypialni. To miał być afrodyzjak. Nicholas

żeruje na ludziach słabych. Owszem, sławny Nicholas Jenks poniżał mnie. Ale powiem pani najgorszą rzecz, gorszej już być nie może. To on mnie zostawił, nie ja jego. Uśmiechnęła się współczująco. - Widziałam Chessy kilka razy z okazji jakichś oficjalnych przyjęć. Zamieniłyśmy nawet kilka słów. Nic się nie zmienił. Ona wie, że ja wiem, przez co teraz przechodzi, ale nie możemy się podzielić tym doświadczeniem. Widzę jej strach. Wiem, jak to jest. Człowiek patrzy w lustro i widzi inną osobę niż ta, którą był kiedyś. Słuchałam Joanny i miałam wrażenie, że pod zmatowieniem, jakie nałożył czas, potrafię chyba dojrzeć ją taką, jaka była kiedyś, młoda, zagubiona, łaknąca ciepła. Dotknęłam jej dłoni. Miałam swoją odpowiedź. Zamknęłam notes i już chciałam wstać, kiedy mnie zaskoczyła: - Myślałam, że to on. Nie dosłownie, ale przychodził mi na myśl, kiedy czytałam o tych strasznych morderstwach. Pomyślałam o jednej z jego książek i stwierdziłam: to mógłby być on. - O jakiej książce? - Pierwszej, którą napisał. Na zawsze oblubienica. Wydawało mi, że to przez nią skojarzyła pani Nicka z tymi morderstwami. Patrzyłam na nią kompletnie zbita z tropu. - O czym pani mówi? - Ledwie ją pamiętam. Napisał to, zanim się poznaliśmy. Miałam szczęście, bo znosiłam jedynie to, co się działo, kiedy nikt nie chciał opublikować następnej, którą ostatnio sprzedał podobno za dwa miliony. Ta pierwsza opowiadała o studencie prawa, który przyłapuje żonę ze swoim najlepszym przyjacielem. Zabija ich oboje. W końcu wariuje i w opętaniu zaczyna mordować nowożeńców. ROZDZIAŁ 80 Zdobyłam kawałek łamigłówki, którego potrzebowałam. Jeśli Jenks mordował z premedytacją, jeśli rozpisał swoje morderstwa we wczesnej książce, byłby to niepodważalny dowód w sprawie, już nie poszlaka. Razem z tym, co już mieliśmy, wreszcie mógłby zostać uznany za podejrzanego. - Gdzie mogę znaleźć tę książkę? - zapytałam. - Była naprawdę marna - odpowiedziała Joanna Wade. - Nikt jej nigdy nie opublikował.

Czułam każdy nerw w swoim ciele. - Ma pani kopię maszynopisu? - Gdybym miała, dawno bym ją spaliła. Nick miał kiedyś agenta, niejaki Greg Marks. Zrezygnował z niego, kiedy odniósł sukces. Jeśli ktoś to ma, to tylko on. Zadzwoniłam do Marksa z samochodu. Byłam w swoim żywiole. Kocham to. Po czterech sygnałach odezwała się automatyczna sekretarka: Rozmawiasz z Greg Marks Associates... Skręciło mnie ze złości. Cholera, cholera, cholera. Zostawiłam mu swój numer. - To niezwykle pilna sprawa. - Już miałam wyjaśniać, dlaczego dzwonię, kiedy w aparacie rozległ się głos: - Greg Marks przy telefonie. Powiedziałam mu, że muszę się z nim widzieć natychmiast. Byłam niedaleko jego biura, mogłam tam dotrzeć w ciągu dziesięciu minut. - O szóstej piętnaście mam spotkanie w One Market - oznajmił szorstko. - Jeśli zdoła pani dotrzeć... - Proszę zostać. Jestem z policji. Jeśli pan wyjdzie, aresztuję pana. Biuro Grega Marksa znajdowało się na drugim piętrze przerobionych na biurowiec magazynów na Pacific Heights. Przyjął mnie z pełną podejrzliwości rezerwą. Niski, łysiejący, dobrze ubrany, w żakardowej koszuli, w krawacie. - Obawiam się, że źle pani trafiła, inspektorze. Nicholas Jenks od sześciu lat nie jest już moim klientem. Odszedł, kiedy Zasieki trafiły na listę bestsellerów „Chronicie". - Utrzymuje pan z nim kontakt? - Chciałam mieć pewność, że nic z tego, co powiem, nie trafi do Jenksa. - Po co? Żeby mu przypominać, jak byłem mu niańką w czasach, kiedy z trudem potrafił użyć czasownika w połączeniu z przymiotnikiem, jak przyjmowałem jego maniackie nocne telefony, jak głaskałem jego przerośnięte ego? - Szukam wczesnego tekstu Jenksa - przerwałam mu. - Zanim zaczął być sławny. Rozmawiałam z jego byłą żoną. - Z Joanną? - zawołał zdumiony. - Powiedziała mi o książce, która nigdy nie została opublikowana. Jeśli dobrze pamięta, tytuł brzmiał Na zawsze oblubienica. Skinął głową. - Pierwsza próba, bardzo nierówna, bez siły narracyjnej. Nigdy jej nie wysłałem do żadnego wydawnictwa.

- Ma pan kopię? - Odesłałem mu ją natychmiast po przeczytaniu. Myślę, że Jenks musi ją nadal mieć. Uważał ją za arcydzieło suspensu. - Miałam nadzieję, że nie będę musiała go prosić o egzemplarz. - Nadal nie wyjawiałam powodów mojego zainteresowania książką. Nachyliłam się do Marksa. - Jak mogłabym ją zdobyć, nie zwracając się do Jenksa? - Joanna jej nie ma? - Marks potarł czoło. - Jenks miał zawsze paranoiczny lęk, że ktoś mu ukradnie jego dzieło. Może załatwił na nią prawa autorskie. Niech pani sprawdzi. Musiałam z kimś o tym pogadać. Musiałam pogadać o tym z dziewczynami. - Chce pani usłyszeć coś naprawdę przerażającego o Jenksie? - Niech pan mówi. - Od zawsze nosił się z pomysłem na książkę. O pisarzu ogarniętym obsesją - coś w stylu Stephena Kinga, on to robi świetnie. Żeby napisać lepszą książkę, wielką książkę, pisarz naprawdę morduje ludzi. Chce zobaczyć, jak to jest. Witamy w strasznym świecie Nicholasa Jenksa. ROZDZIAŁ 81 Dlatego zostałam detektywem od zabójstw. Gnałam do biura, w głowie wirowały mi pomysły, jak zdobyć zaginioną książkę, kiedy wybuchła kolejna bomba. Dzwonił McBride. - Siedzisz? - zapytał, jak gdyby miał mi zadać coup de grace. - Nicholas Jenks był w Cleveland. Tego wieczoru, kiedy popełniono morderstwo w Hall of Fame. Ten skurwiel tu był. Kłamał mi w żywe oczy. Nawet nie mrugnął. Teraz stało się oczywiste, że niezidentyfikowany mężczyzna w Hall of Fame to jednak on. Nie miał alibi. McBride opowiedział mi, jak jego ludzie przetrząsali wszystkie hotele w mieście. Wreszcie doszli, że Jenks zatrzymał się w Westin, co więcej, zameldował się pod własnym nazwiskiem. Recepcjonistka, która miała dyżur tamtego wieczoru, dobrze go zapamiętała. Rozpoznała go od razu - jest miłośniczką jego książek. Zaczęłam gwałtownie zastanawiać się nad konsekwencjami. McBride miał wszystko,

czego potrzebował. Wcześniejszy związek Jenksa z ofiarą, ewentualną wizję lokalną na miejscu zbrodni. Teraz Jenks przechodził w ręce Cleveland. - Jutro składam wniosek u prokuratora rejonowego - oznajmił McBride. - Jak tylko dostanę nakaz aresztowania, będę chciał, żebyś przywiozła Nicholasa Jenksa do Cleveland. Jakbym dostała obuchem w głowę. Mieliśmy oddać go tym z Cleveland. Wszystkie dowody, wszystkie odkryte tropy na nic. Co najwyżej mogliśmy domagać się równoległej kary śmierci w drugim procesie. Brandtowie, Weilowie, DeGeorge'owie i Passeneau będą załamani. Mercer przekręci się z wściekłości. Stałam przed całkowicie demoralizującym wyborem. Albo zdjąć Jenksa i oddać go McBride'owi, albo zrobić szybki ruch, nie mając wszystkich pionów w garści. Muszę piąć się po drabinie, mówił głos w głowie. Muszę omówić to z dziewczynami, mówił mi głos z serca. ROZDZIAŁ 82 W ciągu godziny stawiły się na moje wezwanie. - Cleveland ma wydać nakaz aresztowania - oznajmiłam im, po czym rzuciłam bombę o Oblubienicy. - Musisz ją znaleźć - rzekła Jill. - Tylko w ten sposób powiążemy wszystkie trzy morderstwa. Skoro nigdy nie została opublikowana, stanowi wystarczający dowód. Może są w niej nawet paralele do dokonanych morderstw. Znajdź książkę, Lindsay, i wsadź Jenksa za kratki. Na zawsze! - Jak? Joanna Wade powiedziała mi o jego byłym agencie. Pojechałam tam. Pudło. Powiedział, żebym sprawdziła w urzędzie od praw autorskich. Gdzie to jest? Cindy pokręciła głową. - Chyba w Waszyngtonie. - To zajmie kilka dni, może dłużej. Nie mamy czasu. - Zwróciłam się do Jill: - Może pora wystawić nakaz przeszukania. Zaskoczyć Jenksa. Musimy mieć pistolet i książkę. I to już. - Jeśli to zrobimy - zdenerwowała się Jill - możemy spieprzyć całe dochodzenie. - Chcesz go stracić, Jill? - Czy ktoś już o tym wie? - zapytała. Pokręciłam głową. - Tylko pierwsza drużyna - wy, chłopaki. Kiedy Mercer się dowie, sam się do tego

dorwie. Kamery, mikrofony, FBI na skrzydłach. - Jeśli się mylimy, Jenks zaciągnie nas za dupy do sądu. Nie chcę nawet o tym myśleć - powiedziała Jill. - A Cleveland tylko czeka. Wychodzimy na bandę idiotek. - W porządku, Lindsay - westchnęła wreszcie Jill. - Jestem z tobą. Jeśli nie widzisz innego sposobu. Spojrzałam na wszystkie trzy. Chciałam się upewnić czy jesteśmy zgodne. Nagle Cindy coś olśniło. - Możesz mi dać jeszcze dwadzieścia cztery godziny? Spojrzałam na nią. - Nie wiem. A po co? - Tylko do jutra. Będzie mi potrzebny numer ubezpieczenia Jenksa. Pokręciłam głową. - Słyszałaś, McBride złożył wniosek. Po co ci ten numer? Miała taką samą minę, jak tego wieczoru, kiedy wpadła do mojego mieszkania ze zdjęciem Jenksa i Kathy Kogut, trzeciej panny młodej. - Wystarczy, że poczekasz do jutra rana. I wyszła. ROZDZIAŁ 83 Następnego dnia rano Cindy z niewyraźną miną pchnęła szklane drzwi prowadzące do Gildii Pisarzy. Czuła się bardzo podobnie jak tamtego dnia w Grand Hyatt. Recepcjonistka w średnim wieku, o twarzy bibliotekarki skrupulantki podniosła na nią wzrok znad biurka. - W czym mogę pomóc? Cindy wzięła głęboki oddech. - Muszę znaleźć pewien rękopis. Dość dawno napisany. Słowo copyright ją natchnęło. Jeszcze w college'u pisała opowiadania. Były ledwie dobre, żeby ukazać się w szkolnym piśmie literackim, ale matka nalegała, żeby załatwiła prawa autorskie. Okazało się jednak, że procedura będzie trwała miesiącami, poza tym była za kosztowna. Przyjaciel, który już publikował, powiedział jej o innym, lokalnym sposobie zarejestrowania tekstów: utrzymywał, że wszyscy pisarze tak robią. Jeśli Nicholas Jenks, nie śmierdząc groszem, chciał ochronić własny płód, mógł wybrać tę samą drogę. - To historia naszej rodziny. Do trzeciego pokolenia wstecz. Napisana przez mojego brata. Nie mamy kopii. Kobieta pokręciła głową. - To nie biblioteka, skarbie. Wszystko, co tu przechowujemy, jest zastrzeżone. Jeśli

chcesz mieć kopię, musisz poprosić brata, żeby sam się do nas pofatygował. - Nie mogę - oznajmiła Cindy żałobnym tonem. - Nick nie żyje. Kobieta zmiękła, spojrzała na nią mniej służbiście. - To smutne. - Jego żona zapewnia, że nie może znaleźć egzemplarza, a ja chciałam podarować go naszemu tacie na sześćdziesiąte urodziny. - Czuła się głupio, miała wyrzuty sumienia, że tak bezczelnie kłamie, ale wszystko zależało od tego, czy zdobędą książkę. - Jest określona procedura w takich przypadkach - oświadczyła kobieta z namaszczeniem. - Świadectwo zgonu. Dowód, że jest się najbliższym krewnym. Wasz adwokat na pewno wam w tym pomoże. Ja nie mogę pani wpuścić. Cindy gorączkowo myślała. Gildia raczej nie przypominała siedziby Microsoftu. Jeśli dostała się do Grand Hyatta, dotarła za Lindsay na miejsce drugiej zbrodni, powinna i teraz sobie poradzić. Ludzie na nią liczyli. - Musi być jakiś sposób, żeby pozwoliła mi pani wejść, rzucić okiem, proszę. - Obawiam się, że nie, kochanie. Musiałabyś mieć jakiś dokument. Skąd w ogóle wiesz, że rękopis jest u nas? - Moja bratowa jest tego pewna. - Nie mogę udostępniać zastrzeżonych dokumentów na podstawie czyjejś pewności rzekła kobieta ze stanowczością wykluczającą dalszą dyskusję. - A może przynajmniej pani sprawdzi, czy to tu jest? - podsunęła Cindy. Obdarzona jamniczym węchem obrończyni wolnego obiegu słowa wreszcie uległa. - Tyle mogę. Powiadasz, że rzecz została napisana kilka lat temu? Cindy poczuła przypływ adrenaliny. - Tak. - Tak? - Czekała na dalsze informacje. - Na zawsze oblubienica, tak mi się wydaje. - Podaj mi nazwisko, nie tytuł. - Jenks - powiedziała Cindy, wstrzymując oddech. - Nicholas Jenks. Kobieta wpatrywała się w nią. - Ten pisarz mystery? Cindy pokręciła głową, zmusiła się do uśmiechu. - Agent ubezpieczeniowy - powiedziała tak spokojnie, jak mogła. Kobieta popatrzyła na nią dziwnie i dalej drążyła sprawę nazwiska. - Masz jakiś dowód pokrewieństwa?

Cindy wręczyła jej kartkę papieru z numerem ubezpieczeniowym Jenksa. - Powinien być na jego fiszce. - To nie wystarczy. Cindy przesuwała palcami po zamku błyskawicznym przy swoim plecaku. Minuty płynęły. - Proszę mi przynajmniej powiedzieć, czy to tu jest. Później przyniosę wszystkie dokumenty, jakie pani chce. - Jenks - kobieta mruknęła z powątpiewaniem. - Wygląda na to, że twój brat był bardziej płodny, niż przypuszczałaś. - Ma u nas trzy rękopisy. Cindy miała ochotę krzyczeć w głos. - Mnie zależy tylko na tym jednym, Na zawsze oblubienica. Trwało to chyba całe minuty, a wreszcie kobieta, twarda dotąd niczym kamień, wreszcie zmiękła. - Nie wiem, dlaczego to robię. W każdym razie z katalogu wynika, że manuskrypt jest u nas. Musisz tylko przedstawić wiarygodne dokumenty. A więc jednak. Miała rację. Miała potwierdzenie. Rękopis był tym ostatnim elementem, którego potrzebowały, żeby rozgryźć sprawę i zrobić porządek z Jenksem. Teraz musiała go tylko wydobyć. ROZDZIAŁ 84 - Znalazłam ją! - wykrzyczała Cindy bez tchu do słuchawki. - Na zawsze oblubienicę! Uderzyłam pięścią w blat biurka. Jest! Teraz mogłyśmy wykonać ruch. - Czytałaś już? - Znalazłam ją, ale jej nie mam - wyjaśniła. Opowiedziała mi o Gildii Pisarzy. Książka tam była, ale musiałyśmy wykonać kilka zabiegów, żeby ją dostać w nasze ręce. Wszystko trwało raptem dwie godziny. Zaczęłam od gorączkowego telefonu do Jill, ta niemal wyciągnęła sędziego z sali rozpraw i uzyskała sądowy nakaz wydania rękopisu Oblubienicy Jenksa. Razem pojechałyśmy do Cindy. Po drodze wykonałam jeszcze jeden telefon. Do Claire. Wypadało, żebyśmy były na miejscu wszystkie. Dwadzieścia minut później spotkałyśmy się przed wejściem do burego budynku na Geary i już razem wjechałyśmy na ósme piętro, gdzie mieściła się Gildia.

- Wróciłam - oznajmiła Cindy zaskoczonej kobiecie w recepcji. - Mam potrzebne dokumenty. Obrzuciła nas podejrzliwym spojrzeniem. - A to kto? Kuzynki? Mignęłam jej moją blachą i pokazałam nakaz z oficjalną pieczęcią. - O co chodzi z tą książką? - zatchnęła się kobieta. Rzecz najwyraźniej przekraczała jej kompetencje, bo opuściła miejsce za biurkiem, by po chwili wrócić ze zwierzchnikiem. Facet przeczytał nakaz. - Zwykle przechowujemy teksty nie dłużej niż osiem lat - powiedział trochę niepewnie. I zniknął na całą wieczność. Siedziałyśmy koło recepcji niczym rodzina niespokojnie wyczekująca narodzin dziecka. Co będzie, jeśli wyrzucili rękopis? Kierownik wrócił wreszcie z zakurzoną paczką owiniętą w szary papier. - Na samym dnie pojemników - oznajmił z zadowolonym uśmiechem. Tuż obok Gildii znalazłyśmy jakiś bar kawowy. Pełne oczekiwania zbiłyśmy się przy stoliku w głębi. Położyłam paczkę na blacie, rozwinęłam z papieru. Przeczytałam tytuł. Na zawsze oblubienica. Powieść Nicholasa Jenksa. Nerwowym ruchem otworzyłam teczkę i przebiegłam wzrokiem pierwszą stronę. Narrator w więzieniu snuł refleksje o swoich zbrodniach. Nazywał się Phillip Campbell. „Najgorsza rzecz, jakiej kiedykolwiek ktoś się dopuścił?" - tak zaczynała się powieść. ROZDZIAŁ 85 Podzieliłyśmy książkę na cztery partie i w milczeniu przerzucałyśmy kartki, szukając jakiejś sceny albo szczegółu, które miałyby znamiona podobieństwa do popełnionych morderstw. Moja część mówiła o życiu Phillipa Campbella. O jego żonie jak z obrazka, o przyłapaniu jej z innym mężczyzną. Zabił ich oboje - i jego życie zmieniło się na zawsze. - Bingo! - odezwała się nagle Jill. I zaczęła czytać na głos, odginając plik stron jak talię kart. To była scena z Phillipem Campbellem - jak „z dudniącym pulsem, słysząc w głowie głosy", skrada się korytarzami hotelu. The Grand Hyatt. Panna młoda i pan młody w apartamencie. Campbell dostaje się do środka i zabija ich bez chwili namysłu.

„Jednym aktem - czytała Jill - zmył odór zdrady i zamienił go w świeże, dopotąd niewyobrażalne pożądanie. Lubił zabijać". Patrzyłyśmy przez chwilę na siebie nieruchomo. To już nie było straszne. Jenks był obłąkany - ale czy był też przebiegły? Następna czytała Claire. Kolejny ślub. Tym razem scena przed kościołem. Panna młoda i pan młody schodzą po stopniach, sypie się ryż, okrzyki, gratulacje, oklaski. Ten sam człowiek, Phillip Campbell za kierownicą limuzyny, która zabierze nowożeńców. Znowu popatrzyłyśmy na siebie w milczeniu. Tak zostało popełnione drugie morderstwo. - Jasna cholera - mruknęła Jill. Claire tylko pokręciła głową. Była smutna, wstrząśnięta. Jak my wszystkie. W piersi narastał mi krzyk długo powstrzymywanej satysfakcji. Dokonałyśmy swego. Rozwiązałyśmy sprawę morderstw nowożeńców. - Ciekawa jestem, jak się kończy? - mruknęła Cindy, kartkując książkę do końca. - A jak ma się kończyć? - powiedziała Jill. - Aresztowaniem. ROZDZIAŁ 86 Pojechałam z Chrisem do domu Jenksa. Prawie nie rozmawialiśmy, niespokojnie wyglądając tego, co nastąpi. Na zewnątrz czekał na nas Charlie Clapper ze swoją ekipą. Mieli kawałek po kawałku przeszukać dom, kiedy zabierzemy już Jenksa. Zadzwoniliśmy. Z każdą sekundą czekania serce biło mi coraz mocniej. To było to. Dlatego zostałam gliną. Drzwi otworzyła ta sama gospodyni. Szeroko otworzyła oczy na widok tylu biało niebieskich wozów. Mignęłam blachą. - Musimy się widzieć z panem Jenksem. Ruszyliśmy w stronę tego samego pokoju, w którym poprzedniego dnia rozmawialiśmy z Jenksem. W holu pojawiła się wystraszona Chessy Jenks. - Pani inspektor... - zatchnęła się, rozpoznawszy mnie. - Co się dzieje? Skąd te policyjne wozy przed domem? - Przykro mi - powiedziałam. I rzeczywiście było mi przykro. Ze względu na nią. Czy mąż jest w domu?

- Nick! - zawołała w panice. Zrozumiała, dlaczego przyjechaliśmy. Próbowała zatrzymać nas, zastąpić drogę. Krzyczała: - Nie możecie tak tu wchodzić. To nasz dom. - Pani Jenks - odezwał się proszącym głosem Raleigh. Byłam zbyt nakręcona, żeby się zatrzymać. Tak bardzo chciałam dostać Jenksa, do bólu. Pojawił się w chwilę później, wszedł z ogrodu otwierającego się na Pacyfik, z kijem golfowym w dłoni, w białej koszuli, lnianych szortach. - Wydaje mi się, że jasno się wyraziłem: będziecie chcieli czegoś ode mnie, kontaktujcie się z moim adwokatem - powiedział nieporuszony. - Sam mu pan to zakomunikuje - powiedziałam. Serce waliło mi jak oszalałe. Nicholasie Jenks, jest pan aresztowany pod zarzutem zamordowania Davida i Melanie Brandt, Michaela i Rebeki DeGeorge, Jamesa i Kathleen Voskuhl. Chciałam, żeby usłyszał pełną listę, żeby przypomniał sobie wszystkich tych, których zabił. Chciałam zobaczyć w jego oczach nieczułą obojętność. - To jakiś obłęd. - Wpił we mnie spojrzenie. - Nick? - zawołała jego żona. - O czym oni mówią? Skąd się tu wzięli? - Wiecie, co robicie? - zapytał. Żyły wystąpiły mu na szyi. - Pytam, czy zdajecie sobie sprawę, co robicie? Nie odpowiedziałam, wyrecytowałam tylko zwyczajowe ostrzeżenie: „Wszystko, co od tej chwili... ma pan prawo...", itd. - Popełniacie największy błąd w swoim życiu. - Co oni mówią? - Jego żona była blada jak płótno. - Nick, powiedz mi, proszę. Co się dzieje? - Zamknij się - rzucił i odwrócił się w moją stronę ze złym błyskiem w oku. Przypadł do mnie z pięściami. Zamierzył się. Podcięłam go. Uderzył o kant stołu i rozciągnął się na podłodze. Spadły zdjęcia, potłukło się szkło. Jęknął głośno z bólu. Chessy Jenks krzyknęła. Stała bez ruchu, sparaliżowana. Chris Raleigh skuł jej męża i postawił na nogi. - Dzwoń do Shermana - ryknął Jenks do żony. - Powiedz mu, gdzie jestem, co się stało. Raleigh i ja pchnęliśmy go do naszego wozu. - Jaką ma pan teraz teorię zbrodni? - zapytałam.

ROZDZIAŁ 87 Kiedy skończyła się ostatnia konferencja prasowa, zgasł ostami błysk flesza, po raz setny powtórzyłam, jak doszliśmy do Jenksa, a szofer odwiózł rozpromienionego Mercera wy ściskałam Claire, Cindy i Jill. Uczciłam jeszcze sukces piwem i wróciłam do Hallu. Było dobrze po ósmej i tylko cicha rozmowa dyżurnych przerywała moją samotność. Usiadłam przy biurku i usiłowałam sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni czułam się tak dobrze. Jutro zaczniemy drobiazgowe przygotowania do sprawy Jenksa. Będziemy go przesłuchiwać, gromadzić kolejne dowody, sporządzać raport po raporcie. Ale udało się. Złapaliśmy go. Spełniłam obietnicę daną Melanie Brandt tamtego strasznego wieczoru w Apartamencie Chińskim w Grand Hyatt. Byłam dumna z siebie. Cokolwiek się ze mną stanie, nawet jeśli nigdy nie zostanę porucznikiem, tego nikt mi nie zabierze. Wstałam i podeszłam do tablicy, by popatrzeć na wypisaną na niej listę spraw, nad którymi pracowaliśmy. Pod „Sprawy otwarte", gdzieś na samej górze, widniało nazwisko: Melanie Brandt. Wzięłam gąbkę i wytarłam je, potem to samo zrobiłam z nazwiskiem jej męża, aż obydwa zniknęły, a po nich ostatni ślad rozmazanej kredy. - Jest naprawdę dobrze. - Za moimi plecami rozległ się głos Chrisa. Odwróciłam się. Stał z zadowoloną miną. - Co tu robisz? O tej porze? - Pomyślałem, że będę dobrym skautem i uporządkuję biurko Rotha. Żartuję, Lindsay? Przyszedłem po ciebie. Staliśmy w kącie pokoju, nie było nikogo poza nami. Nie musiał podchodzić. Ja podeszłam do niego. Nic nie stało na przeszkodzie. Nie musiałam niczemu zaprzeczać. Pocałowałam go. Nie tak jak przedtem. Chciałam, by poznał, że jestem nim zainteresowana. Pocałowałam tak, jak pragnęłam pocałować go tamtego wieczoru w Cleveland. Do utraty tchu. I żeby zrozumiał, że chciałam to zrobić od chwili, kiedy go zobaczyłam. Kiedy wreszcie odsunęliśmy się od siebie, powtórzył z uśmiechem: - A nie mówiłem, że jest naprawdę dobrze. To prawda. Było dobrze. I nie dało się tego uniknąć. - Jakie masz plany? - Ja też się uśmiechnęłam.

- W ogóle? - W szczególe. Dzisiaj wieczorem. Na kilka najbliższych godzin. - Miałem zamiar uporządkować biurko Przyjemniaka i zobaczyć, czy nie będziesz miała przypadkiem ochoty zabrać mnie do siebie. - Wezmę tylko torebkę. ROZDZIAŁ 88 Nie wiem, jak dostaliśmy się do mojego mieszkania w Potrero. Kiedy zamknęliśmy za sobą drzwi, nic nas nie mogło zatrzymać. Ja garnęłam się do niego, on garnął się do mnie. Wystarczył nam chodnik w przedpokoju, dalej nie doszliśmy, całując się, dotykając, walcząc z guzikami i zamkami, posapując głośno. Zapomniałam już, jak dobrze być w czyichś ramionach, czuć pragnienie. Obydwoje tego chcieliśmy. Do końca. Chris miał delikatne ręce, a tego potrzebowałam najbardziej. Cudownie było całować go, cudowny był jego dotyk, delikatność, potem jej brak, prosty fakt, że zależało mu na mojej rozkoszy tak samo jak na swojej. Człowiek nigdy nie wie, dopóki nie spróbuje, ale cudownie było być z Chrisem. Absolutnie cudownie. Wiem, że to banał, ale tej nocy kochałam się tak, jakby nigdy więcej nie miało mi się to przydarzyć. Czułam Chrisa w sobie, ciepły, elektryzujący prąd - od brzucha przez uda po czubki palców. Gdyby mnie nie obejmował, rozsypałabym się na drobiny. Ufałam mu bez zastrzeżeń. Nic nie zachowałam dla siebie. Oddałam się Chrisowi tak, jak nikomu przedtem. Nie tylko ciałem i sercem, te mogłam odzyskać. Oddałam mu swoją nadzieję, że będę dalej żyła. Kiedy krzyknęłam, kiedy eksplodował we mnie dreszcz, kiedy zesztywniałam w radości, jakiś głos wewnętrzny szepnął coś, co było, wiedziałam, prawdą. Dałam mu wszystko. Oddał to. Wreszcie odsunął się ode mnie. Oboje jeszcze rozedrgani, rozpaleni. - Co? - wysapałam. - Co teraz? Spojrzał na mnie z uśmiechem. - Chciałbym zobaczyć sypialnię. ROZDZIAŁ 89 Chłodna bryza owiewała mi twarz. Boże, co za noc. Co za dzień. Co za jazda. Owinięta kołdrą siedziałam na moim tarasie wychodzącym na południowy koniec

zatoki. Zupełny bezruch, tylko światła San Leonardo w oddali. W sypialni spał Chris. Zasłużył sobie na trochę odpoczynku. Ja nie mogłam spać. Moje ciało było zbyt ożywione, rozedrgane, niczym odległy brzeg tysiącami migotliwych światełek. Uśmiechnęłam się mimo woli na tę myśl: To był wspaniały dzień. - Dwudziesty siódmy czerwca - powiedziałam na głos. - Zapamiętani cię. Najpierw znalazłyśmy książkę. Potem aresztowaliśmy Jenksa. Nie wyobrażałam sobie, że coś jeszcze może się zdarzyć. A jednak się zdarzyło. O wiele więcej. Jeszcze dwa razy kochaliśmy się z Chrisem tej nocy. Trzy godziny słodkiego tańca dotyków, posapywań, miłości. Nie chciałam poczuć, że odejmuje ode mnie dłonie. Nie chciałam, żeby zabrakło mi ciepła jego ciała. Nowe, elektryzujące doznanie. Przynajmniej raz niczego nie zachowałam dla siebie i to było bardzo, bardzo dobre. Ale teraz, w mroku nocy odezwał się oskarżycielski głos. Kłamałam. Nie dałam wszystkiego. Była prawda, przed którą nie miałam ucieczki i którą zachowałam dla siebie. Nie powiedziałam mu o Neglim. Nie wiedziałam jak. Kiedy tak bardzo czuliśmy, że żyjemy, jak miałam mu powiedzieć, że umieram. Że moje ciało, jeszcze przed chwilą tak bardzo ożywione namiętnością, jest zakażone. W ciągu jednego dnia moje życie się przeobraziło. Miałam ochotę wzbić się w powietrze, szybować. Zasłużyłam na to. Zasłużyłam, żeby być szczęśliwa. A on zasługiwał na to, żeby wiedzieć. Usłyszałam szelest. To Chris. - Co ty tutaj robisz? - zapytał. Stanął za mną i położył mi dłonie na karku. Obejmowałam ramionami kolana, kołdra zsunęła się z pleców, ledwie zasłaniała mi piersi. - Trudno będzie wrócić do tego, co było przedtem - mruknęłam. - Kto mówi o wracaniu? - Myślę o pracy. Gdy usiądziemy przy biurkach w tym samym pokoju. Jutro mamy przesłuchiwać Jenksa. Trudny dzień dla nas obojga. Jego palce pieściły moje piersi, potem kark. Doprowadzał mnie do szaleństwa. - Nie musisz się martwić - uspokoił mnie. - Kiedy zamkniemy sprawę, wrócę do siebie. - Chris. - Przeszedł mnie dreszcz. Przyzwyczaiłam się do niego.

- Mówiłem ci, że nie będziemy wiecznie partnerami. - Nachylił się, wdychając zapach moich włosów. - W każdym razie nie w tym sensie. - A w jakim? - Czułam ogień na karku, kiedy tak mnie pieścił. Och, niech to wszystko gdzieś zniknie, prosiłam w duchu. Wyniesie się na księżyc. Czy mogłam mu powiedzieć? Już nie chodziło o to, że nie wiedziałam jak. Byliśmy tu razem, nie chciałam tego przerywać, kończyć. Pozwoliłam, żeby zabrał mnie do sypialni. - Jest coraz lepiej - szepnęłam. - Prawda? Nie mogę się doczekać, co będzie za chwilę. ROZDZIAŁ 90 Ledwie następnego dnia rano usiadłam za biurkiem i zaczęłam szukać w „Chronicie" dalszego ciągu artykułu Cindy o aresztowaniu Jenksa, kiedy odezwał się telefon. Dzwonił Charlie Clapper. Jego ekipa do późnej nocy dokładnie przeszukiwała dom Jenksa, przetrząsając wszystko. - Masz coś dla mnie, Charlie? - Miałam nadzieję, że znalazł pistolet, może nawet obrączki. Coś konkretnego, co złamałoby Jenksa. Był wyzywający, drwił z nas, widziałam to. Charlie wydał znużone westchnienie. - Myślę, że powinnaś przyjechać tutaj i zobaczyć. Chwyciłam torebkę i kluczyki od naszego wozu służbowego. W korytarzu wpadłam na Jacobiego. - Chodzą słuchy, że przestałem być mężczyzną twoich marzeń. - Och, nie powinieneś wierzyć we wszystko, co piszą w „Star". - Aha. Ani co mówią ci z nocnej zmiany. Stanęłam jak wryta. Ktoś nas wczoraj podpatrzył. Już słyszałam te gorące komentarze. Byłam wściekła, zaczerwieniłam się. - Spokojnie - powiedział Jacobi. - Czasem człowiek da się złapać na obrożę. To jest dobra obroża. - Dzięki, Warren. - To był jeden z tych rzadkich momentów, kiedy żadne z nas nie miało nic do ukrycia. Mrugnęłam do niego i zbiegłam ze schodów. - Pamiętaj - zawołał za mną. - To mój szampan naprowadził cię na ślad. - Pamiętam. Jestem wdzięczna. Dzięki, Warren. Pojechałam Szóstą do Taylor, a potem California do domu Jenksa w Sea Cliff. Kiedy

dotarłam na miejsce, dwa wozy policyjne blokowały ulicę, nie dopuszczając dziennikarzy. Clappera znalazłam przy stole w jadalni. Zmęczony, nieogolony, zrobił sobie chwilę odpoczynku. - Znalazłeś mi pistolet, z którego zabił? - Tylko to. - Wskazał broń w plastykowym worku na podłodze. Strzelby myśliwskie, piękny minelli, automatyczny colt 45. Tego, na którym mi zależało, nie było. Nie musiałam nawet podchodzić, żeby to wiedzieć. - Przetrząsnęliśmy jego gabinet - parsknął Charlie. - Ani słowa o jakiejkolwiek ofierze. Nie ma żadnych wycinków, żadnych trofeów. - Miałam nadzieję, że znajdziecie obrączki. - Chcesz obrączki? - Zmęczonym ruchem podniósł się zza stołu. - Jego żona ma mnóstwo złota, pokażę ci. Może coś znajdziesz. Coś jednak mamy. Chodź ze mną. Na podłodze w kuchni stała skrzynka wina, szampan. Cios du Mesnil. I napis „Dowód" żółtym markerem na boku. - To już wiedzieliśmy - powiedziałam. Spojrzał na mnie tak, jakbym go obraziła tym oczywistym stwierdzeniem, po czym wyjął ze skrzynki jedną butelkę. - Sprawdź numery, Lindsay. Każda butelka opatrzona jest tym samym. Patrz, cztery dwa - trzy - pięć - pięć - dziewięć. Widać dla porządku. - Wyjął z kieszeni zielone pokwitowanie z naszego magazynu. - Ta z Hyatta. Ten sam numer. - Uśmiechnął się. Te same butelki. Oczywisty dowód łączący Jenksa z miejscem, gdzie zamordowani zostali David i Melanie Brandt. Dowód, już nie poszlaka. Nawet jeśli nie mieliśmy broni, wystarczył. Ogarnęła mnie fala podniecenia. Przybiłam Charliemu piątkę. - Ale nie ściągałbym cię tu tylko dlatego - powiedział prawie przepraszająco. Zaprowadził mnie do sypialni z ogromnym oknem otwierającym się na most Golden Gate i wprowadził do dużej garderoby. Garderoby Jenksa. - Pamiętasz zakrwawioną marynarkę, którą znaleźliśmy w hotelu? - Charlie podszedł do stojącego w głębi stojaka na buty. - Teraz mamy komplet. - Nachylił się i zza stojaka wyciągnął pomiętą reklamówkę Nordstroma. - Tutaj to znaleźliśmy. Wyciągną! z torby zwinięte w kłębek spodnie od smokingu. - Już sprawdziłem. Ten sam krawiec. Ten sam numer modelu. Równie dobrze mogłabym wpatrywać się w milion dolarów w gotówce albo tonę ukradzionej kokainy. Nie mogłam oderwać oczu od tych spodni. Wyobrażałam już sobie grymas na twarzy Nicholasa Jenksa. Claire miała rację. Miała rację od samego początku.

Marynarka nie należała do ofiary, tylko do Jenksa. - I co myślisz. Hej, inspektorze? - Charlie Clapper uśmiechnął się szeroko. Zamkniesz sprawę? A, prawda - zawołał głosem człowieka lekko rozkojarzonego. - Gdzie ja to mam? Zaczął klepać się po kieszeniach. W końcu znalazł małą plastykową torebkę. - Prosto z maszynki elektrycznej skurwiela - oznajmił. W torebce były krótkie rude włoski. ROZDZIAŁ 91 - Spodziewałam się ciebie - powiedziała Claire. Wzięła mnie pod ramię i poprowadziła przez laboratorium do małego pomieszczenia pełnego chemikaliów. Na granitowym blacie stały jeden przy drugim dwa mikroskopy. - Charlie mówił mi już, co znalazł - powiedziała. - Szampana. Spodnie. Masz go w garści, Lindsay. - Jeśli jeszcze to się zgodzi, poślemy go na krzesło. - Podałem jej torebkę z włosami. - Zobaczmy. - Uśmiechnęła się i otworzyła żółtą kopertę z napisem grubym markerem: „Dowód #62340: Rebeca DeGeorge", a z niej naczynko Petriego, to samo, które widziałam po drugim morderstwie. Za pomocą pincety umieściła znaleziony wówczas włos między szkiełkami, wsunęła je pod mikroskop. Nachylona ustawiała przez moment ostrość, po czym zapytała nieoczekiwanie: - No i jak się czujesz, moja pani? - Mówisz o Neglim? - A o czym by innym? - powiedziała, nie odrywając oka od mikroskopu. Tak byłam pochłonięta Jenksem, że dopiero teraz po raz pierwszy od kilku dni pomyślałam o swoim samopoczuciu. - W zeszłym tygodniu widziałam się z Medvedem. Liczba czerwonych ciałek ciągle spada. Teraz podniosła głowę. - Tak mi przykro, Lindsay. Próbując mówić w miarę dziarskim tonem, opowiedziałam jej o zmianach w kuracji. Zwiększone dawki. Większa częstotliwość. Wspomniałam o możliwości przeszczepu szpiku. Uśmiechnęła się filuternie.

- Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby rozruszać te twoje krwinki. Nawet w laboratorium muszę oblewać się rumieńcem. - Co tam? - zapytała Claire. - Co próbujesz nieudolnie ukryć. - Nic. - Coś jest grane. Między tobą i panem Chrisem Raleigh, założę się. Daj spokój, nie będziesz mi się tu wykręcała milczeniem. Powiedziałam jej. Od pierwszego pocałunku w biurze, przez zdecydowanie zbyt wolną jazdę do domu, po erupcję namiętności na chodniku w przedpokoju. Claire chwyciła mnie za ramiona. Jej oczy jaśniały podnieceniem chyba tak samo jak moje. • - No i? - No i? - Zaśmiałam się. - No i... było niesamowicie. Było... jak powinno być. Nie wiem, czy dobrze robię. Zważywszy na to, co się dzieje. - Zawahałam się. - Mogłabym go kochać, Claire. Może już go kocham. Popatrzyłyśmy na siebie. Niewiele więcej było do powiedzenia. - Cóż. - Claire nachyliła się nad mikroskopem. - Zobaczmy, co my tu mamy. Włosy z jego szczę - szczę - szczęki. Trzy włosy z maszynki Jenksa powędrowały na szkiełko i do mikroskopu stojącego tuż obok pierwszego. Claire nastawiła ostrość, spojrzała w okular jednego mikroskopu, potem drugiego. - Hmmm - mruknęła. Wstrzymałam oddech. - Co myślisz? - zapytałam. - Sama zobacz. . Nachyliłam się. Natychmiast rozpoznałam pierwszy włos, ten znaleziony w pochwie Rebeki. Gruby, rudawy, z białą jakby niteczką owiniętą niby wąż wokół nasady. Potem obejrzałam włosy z maszynki Jenksa. Krótsze, przycięte, ale • identycznego koloru, z tą samą jakby niteczką. Nie jestem ekspertem, ale nie miałam wątpliwości. Włosy wyglądały identycznie. ? ROZDZIAŁ 92 Nicholas Jenks przebywał w celi na dziesiątym piętrze Hallu. Po południu miał zostać postawiony w stan oskarżenie. Jego adwokat, Sherman Leff, zachowywał się tak, jakby cała sprawa była czystą

formalnością, a szale sprawiedliwości spoczywały na jego obleczonych w doskonale skrojony angielski garnitur ramionach. Mnie i Raleighowi towarzyszyła Jill. Jenks nie wiedział, co usłyszy. Mieliśmy szampana, spodnie od smokingu, włosy z brody. Był w apartamencie Melanie i Davida Brandtów. A ja nie mogłam się doczekać, kiedy przekażę mu tę dobrą ' wiadomość. Usiadłam naprzeciwko niego i spojrzałam mu w oczy. - To jest zastępca prokuratora rejonowego, Jill Bernhardt - zaczęłam. - Będzie prowadziła pana sprawę. I zażąda wyroku skazującego. Uśmiechnął się - łaskawym, pewnym siebie, protekcjonalnym uśmiechem - zupełnie jakby przyjmował nas u siebie w domu. Skąd ta pewność? - przemknęło mi przez myśl. - Jeśli wolno, ja zacznę - powiedziała Jill. - Wy prowadzicie spotkanie, nie zgłaszam sprzeciwu - oświadczył Sherman Leff. Jill wzięła oddech. - Panie Jenks, za godzinę zostanie pan postawiony w stan | oskarżenia pod zarzutem dokonania morderstwa pierwszego stopnia na Davidzie i Melanie

Brandt

w

hotelu

Grand

Hyatt

w

dniu

czwartym

czerwca.

Wkrótce

najprawdopodobniej z analogicznym oskarżeniem wystąpi sąd w Cleveland w sprawie o morderstwo Jamesa i Kathleen Voskuhl. Na podstawie orzeczenia lekarza policyjnego ta sama procedura zostanie zapewne wszczęta przez sąd w Napa Valley. Dysponujemy poważnymi dowodami przeciwko panu we wszystkich trzech sprawach. Informujemy o tym zarówno pana, jak i pana pełnomocnika w nadziei, że pańska reakcja wobec przedstawionych dowodów zaoszczędzi miastu, rodzinom zmarłych i pańskiej rodzinie dalszych upokorzeń procesu. W tym momencie włączył się Sherman Leff: - Dziękuję, pani Bernhardt. Ponieważ tym spotkaniem rządzi rozwaga, chciałem w imieniu mojego klienta wyrazić inspektor Boxer jego ubolewanie, iż w czasie aresztowania dał się ponieść emocjom. Jak mogą się państwo domyślać, oskarżenia, które wówczas padły, musiały być dla mojego klienta wstrząsem, tak nieoczekiwane, tak niedorzeczne po tym, jak z dobrą wiarą zgodził się na rozmowę... we własnym domu. Jestem pewien, iż zrozumiecie państwo, dlaczego wzięły górę niewłaściwe emocje. - Głęboko żałuję, inspektorze - odezwał się Jenks. - Zdaję sobie sprawę, jak to musiało wyglądać, szczególnie kiedy byłem tak, najłagodniej mówiąc, powściągliwy, gdy była mowa o relacjach łączących mnie z jedną z nieżyjących. A teraz jeszcze ta nieszczęsna książka. - Uprzedzam - włączył się Leff - że będziemy żądali oddalenia tego dowodu. Sposób

jego pozyskania narusza dobra osobiste mojego klienta... - Nakaz nie budzi żadnych zastrzeżeń - powiedziała Jill spokojnie. - Na jakiej podstawie? - Na takiej, że pański klient złożył fałszywe świadectwo co do miejsca pobytu w czasie, kiedy została zamordowana Kathy Voskuhl. Leff zastygł w pół ruchu. - Pański klient był w Cleveland, mecenasie - prawie wykrzyknęłam, a potem zwróciłam się do Jenksa: - Zatrzymał się pan w hotelu Westin, spędził pan tam dwie noce, w tym samym czasie, kiedy zamordowano Voskuhlów. Powiedział pan, że nie ruszał się pan z domu, a to nieprawda. Był pan w Hall of Fame. Uśmiech znikł z twarzy Jenksa. Przełknął nerwowo ślinę, spojrzał niemal przepraszająco na Leffa. - Byłem w Cleveland - przyznał. - Miałem spotkanie z czytelnikami. Może pani sprawdzić. W księgarni Argosy. Ukryłem to, bo nie wiedziałem, jak miałbym wyjaśnić koincydencję. Myli się pani jednak co do wesela, tam mnie nie było. Nie wierzyłam w ani jedno jego słowo. - Miał pan spotkanie? Kiedy, panie Jenks? - W sobotę po południu. O czwartej. Z małą grupką moich wiernych czytelników. Kiedy zaczynałem pisać, Argosy bardzo mi pomógł. - A potem? - Potem uczyniłem to, co zawsze w podobnych sytuacjach, wróciłem do hotelu i pisałem. Popływałem trochę w basenie, zjadłem wczesną kolację. Może pani zapytać moją żonę. Kiedy jestem poza domem, zawsze spędzam wieczory samotnie. Pisano o tym nawet w „People". Nachyliłam się przez stół. - Rzeczywiście bardzo dziwna koincydencja, prawda? Kobieta, z którą utrzymywał pan stosunki seksualne, czemu pan zaprzeczał, ginie, brutalnie zamordowana, a pan akurat w tym samym czasie jest w Cleveland. Kłamał pan, że jej pan nie znał, i kłamał, że nigdzie nie wyjeżdżał. Kamera zauważyła pana jednak na miejscu zbrodni. Tak było, panie Jenks? Leff położył Jenksowi przestrzegającym gestem dłoń na ramieniu. - Nie! - wyrzucił z siebie, tracąc opanowanie. Zaraz ochłonął, otarł pot z czoła. - Kłamałem... ze względu na Chessy... nie chciałem niszczyć mojego małżeństwa. Wyprostował się na drewnianym krześle. Jego alibi się sypało. - Nie jestem człowiekiem bez

wad, inspektorze. Popełniam omyłki. Oszukałem panią, jeśli idzie o Kathy. Źle zrobiłem. Odpowiedź brzmi: tak. Pani przypuszczenia są prawdziwe. Byliśmy kochankami i ten związek, z przerwami, trwał... przez ostatnich pięć lat aż do chwili, kiedy poznała Jamesa. To było niemądre. Desperackie zauroczenie. Ale nie morderstwo. Nie zabiłem Kathy. Ani pozostałych! Jenks wstał. Po raz pierwszy wyglądał na wystraszonego. Najwyraźniej zaczynał zdawać sobie sprawę z sytuacji. Nachyliłam się i powiedziałam: - W apartamencie, gdzie zamordowano Davida i Melanie Brandt, znaleźliśmy butelkę szampana. Identyczną jak te, które kupił pan na aukcji u Butterfielda w listopadzie dziewięćdziesiątego szóstego roku. Leff zaoponował: - Wiemy o tym. Fakt, że mój klient lubi dobrego szampana, nie może implikować, że to on dokonał morderstwa. Nie znał Brandtów. To wino można kupić wszędzie. - Owszem, ale butelka z Hyatta opatrzona jest identycznym numerem rejestracyjnym, co te znalezione wczoraj w domu pana Jenksa. - To zaczyna być absurdalne. - Jenks się zirytował. - Takie bzdury nie przeszłyby nawet w jednej z moich książek. - Postaramy się poprawić. - Wyjęłam spod krzesła torbę od Nordstroma ze spodniami od smokingu. Rzuciłam je na stół. - Poznaje pan to? - Spodnie... O co tym razem chodzi? - Znaleźliśmy je wczoraj wieczorem. W tej torbie. W garderobie przy pańskiej sypialni. - I co z tego? Że moje? Joseph Abboud. Mogą być moje. Nie rozumiem, do czego pani zmierza. - Zmierzam do tego, że spodnie stanowią całość z marynarką znalezioną w apartamencie Brandtów. Garnitur, panie Jenks. - Garnitur? - To są spodnie od marynarki, którą zostawił pan w pokoju hotelowym zamordowanych. Ta sama marka. Ten sam numer modelu. Ten sam rozmiar. Był coraz bardziej przerażony. - Jeśli i to ciągle nie jest materiał wystarczający do napisania książki, mamy jeszcze coś innego. Włos. Włos, który zostawił pan w ciele Becky DeGeorge. Taki sam, jak pobrane z

pana domu. Jest pan zwierzęciem. I wydał pan na siebie wyrok. Teraz odezwała się Jill: - Odchodzi pan, Jenks. Kiedy skończą się kolejne apelacje, wbiją panu igłę w ramię. - To chore - zawołał. Nachylony ku mnie, z nabrzmiałymi żyłami na szyi, wykrzyczał mi w twarz: - Ty suko. Wrabiasz mnie, ty pierdolona, zimna suko. Nikogo nie zabiłem. Nagle poczułam, że nie jestem w stanie wykonać najmniejszego ruchu. Nie chodziło tylko o wybuch Jenksa Działo się ze mną coś niedobrego. Siedziałam przygwożdżona do krzesła. Wiedziałam, ale nie byłam w stanie tego przemóc. To Negli. Wreszcie udało mi się podnieść. Ruszyłam w stronę drzwi. Kręciło mi się w głowie, pokój się kołysał. Nogi ugięły się pode mną. Nie tutaj, pomyślałam błagalnie. Poczułam, że Raleigh mnie podtrzymuje. - Lindsay... nic ci nie jest? - Patrzył na mnie zmartwiony, daleki od podejrzeń. Zobaczyłam też Jill. - Wszystko w porządku, Lindsay? Oparłam się o ścianę. - Już dobrze - szepnęłam, chwytając Chrisa za ramię. - Nienawidzę tego skurwysyna - powiedziałam i wyszłam z pokoju przesłuchań. Byłam bardzo osłabiona. Ledwie doszłam do toalety. Najpierw wydawało mi się, że zemdleję, potem poczułam nudności, jakby jakiś rozeźlony duch usiłował wyszarpnąć się z mojego wnętrza. Zamknęłam oczy, nachyliłam się nad umywalką. Rozkaszlałam się, palącym, kłującym kaszlem. Zwróciłam. Znowu kaszel. Powoli wracałam do siebie, jakbym zrzuciła zły urok. Wzięłam oddech, otworzyłam oczy. Przeszedł mnie dreszcz. Umywalka była pełna krwi. ROZDZIAŁ 93 Cztery godziny później czułam się już na tyle dobrze, że mogłam pojechać do sądu, gdzie Nicholas Jenks miał być postawiony w stan oskarżenia. Przed salą, w której sądził sędzia Stephen Bowen, huczało. Tłum fotografów i dziennikarzy przepychał się, żeby zobaczyć zgnębioną twarz autora bestsellerów.

Przecisnęliśmy się z Chrisem między nimi i usiedliśmy w pierwszym rzędzie, tuż za Jill. Czułam się silniejsza, sensacje ustąpiły. Chciałam, żeby Jenks zobaczył mnie na sali. Dojrzałam Cindy, siedziała na miejscach dla prasy. W głębi sali spostrzegłam Weila i jego żonę. Wszystko odbyło się błyskawicznie. Wprowadzono Jenksa, miał martwe, zapadnięte oczy, jak kratery na księżycu. Po wstępnych formalnościach na pytanie sędziego odpowiedział: niewinny. Jak zamierzali się bronić, skoro dowody były niezaprzeczalne? Leff, wytrawny aktor, zachowywał się niezwykle powściągliwie i z szacunkiem odnosił do sędziego Bowena. Prosił, by jego klient, zważywszy na nieposzlakowaną opinię i społeczne poważanie, odpowiadał z wolnej stopy. Przez moment nawet ja byłam pod wrażeniem. Jill ostro się sprzeciwiła, dając obrazowy opis zbrodni dokonanych przez Jenksa. Argumentowała, że przy swoich zasobach finansowych oskarżony może z łatwością uciec z kraju. Ogarnęła mnie fala triumfu, kiedy sędzia uderzył młotkiem i oświadczył: - Sąd nie wyraża zgody na kaucję. ROZDZIAŁ 94 Świętowałyśmy. Dzień, na który tak długo czekałam, dobiegał końca. Umówiłyśmy się na drinka U Susie. Zasłużyłyśmy na to. Nicholas Jenks został postawiony w stan oskarżenia. Sędzia nie zgodził się wypuścić go za kaucją, nie miał dla niego żadnych względów. Dopięłyśmy swego. - Za Kobiecy Klub Zbrodni. - Cindy podniosła kufel z piwem. - Dobry toast. Za wolne od męskiego towarzystwa kobiety w służbie publicznej zgodziła się Claire. - Jak Jenks mnie nazwał? - Pokręciłam głową z uśmiechem. - „Zimna, pierdolona suka"? - Ja też jestem zimną suką - powiedziała Jill, szczerząc zęby. - Za wszystkie zimne suki na całym świecie - wzniosła kolejny toast Cindy. - I za facetów, którzy nie potrafią nas rozgrzać. - Mów za siebie - obruszyła się Claire. - Mój Edmund rozgrzewa mnie całkiem nieźle. Roześmiałyśmy się i stuknęłyśmy kuflami.

- Chciałabym znaleźć pistolet, z którego zabił. Niechby odpowiadał i za drugie morderstwo - powiedziałam po chwili z westchnieniem. Jill zamknęła swój kufel w dłoniach. - Tak go urządzę, że drugi wyrok nie będzie już potrzebny. - Widziałaś, jak Jill obcięła jego adwokata, kiedy prosił o wypuszczenie Jenksa za kaucją? - rzekła Cindy z podziwem. - Jaką miał minę? Jaki się zrobił malutki? Parsknęłyśmy śmiechem. - Ciach, ciach, ciach. - Cindy złożyła palce w nożyczki i poruszyła nimi kilka razy. - Dopóki nie znajdziemy broni, nie możemy mówić o motywie. - Do diabła z motywem, dziecko - zawołała Claire. - Wystarczy, że zrobił to, co zrobił. Jill przytaknęła. - Motyw... Po prostu chory skurwiel. Seksualny sadysta. Znęcał się przynajmniej nad trzema kobietami, tyle wiemy, a w czasie procesu dowiemy się zapewne o wiele więcej. - Widziałaś tego drania, Lindsay - ciągnęła. - Jest szalony. Kiedy jego mały światek się zachwiał, facet zaczął wariować. Dziś rano wyglądał tak, jakby zamierzał rzucić ci się do gardła. - Uśmiechnęła się do dziewcząt. - Lindsay zmierzyła go takim spojrzeniem, jakby chciała powiedzieć: zabierzcie mi to gówno sprzed oczu. Miały właśnie unieść kufle i wypić za moje zdrowie, zdrowie twardej gliny, która przyskrzyniła Jenksa, kiedy uświadomiłam sobie nagle, że bez nich nigdy bym tego nie dokonała. W pokoju przesłuchań nie okazałam wcale stalowych nerwów, zmógł mnie atak choroby. Ukrywałam to nawet przed tymi, które stały się moimi najbliższymi przyjaciółkami. - Nie chodziło o Jenksa - powiedziałam. - Wszystko wskazywało, że tak. - Mam na myśli to, co stało się później - przerwałam. - Kiedy nie omal zemdlałam. To nie z powodu Jenksa. Uśmiechały się jeszcze, tylko Claire patrzyła na mnie poważnie. Po chwili i one spoważniały. Dostrzegły w mojej twarzy coś, co obudziło ich czujność. Opowiedziałam im o chorobie, która zżerała czerwone ciałka, o tym, że od trzech tygodni chodzę na transfuzje, o tym, że wyniki się pogarszają, że jest niedobrze. Zaczęłam mocnym, pewnym głosem, ale skończyłam szeptem, połykając łzy. Jill i Cindy milczały, jakby jeszcze nie mogły uwierzyć w to, co usłyszały. A potem wyciągnęły się ku mnie trzy dłonie. Cindy, Jill i wreszcie ta najserdeczniejsza, Claire. Przez długą chwilę przy stole panowało milczenie. Uśmiechnęłam się, powstrzymując napływające do oczu łzy. Żadna nie powiedziała,

,jesteśmy z tobą", żadna nie próbowała zapewniać „wszystko będzie dobrze". Nie musiały nic mówić. - Miałyśmy świętować - wykrztusiłam wreszcie. Potem nieoczekiwanie odezwała się Jill. Mówiła cichym, poważnym głosem: - Kiedy byłam małą dziewczynką, ciężko chorowałam. Między czwartym a siódmym rokiem życia większość czasu spędzałam w szpitalach. Rodziców zupełnie to załamało, ich małżeństwo się rozpadło. Rozwiedli się, kiedy tylko zaczęłam wracać do zdrowia. Dlatego chyba żyję ze świadomością, że muszę być silniejsza niż inni. Że muszę wygrywać. - To się zaczęło w szkole średniej - ciągnęła po chwili. Nie byłam pewna, co ma na myśli. - Nie wiedziałam, czy dam sobie radę. I wtedy... - Rozpięła mankiety bluzki i podwinęła rękawy do łokcia. - Nie pokazywałam tego nikomu poza Steve'em. Jej ręce były pokryte bliznami. Od razu zrozumiałam, że Jill zadawała sobie rany, samookaleczała się. - Chciałam ci tylko powiedzieć, że trzeba walczyć, walczyć i jeszcze raz walczyć. Z każdą wygraną człowiek czuje się silniejszy. Walcz. - Staram się - szepnęłam zdławionym głosem. - Naprawdę się staram. - Teraz rozumiałam, co popycha ją do przodu, co kryje się za jej zimnym spojrzeniem. - Ale jak? Zamknęła moje dłonie w swoich. Obydwie miałyśmy łzy w oczach. - To tak jak z Jenksem, Lindsay - powiedziała. - Nie możesz pozwolić, żeby choroba wzięła górę. ROZDZIAŁ 95 Nicholas Jenks krążył niespokojnie po zimnej, ciasnej celi. Czuł się tak, jakby za chwilę w jego piersi miał eksplodować dynamit. Nic nie zrobił. Dlaczego chcą zniszczyć jego dobre imię, stawiają absurdalne, wymyślone zarzuty, oczerniają go w mediach? Było ciemno, przemarzł. Prycza nie nadawałaby się nawet dla mnicha. Nadal miał na sobie wilgotne ubranie, w którym go tu przyprowadzili. Dłonie mu się pociły bez przerwy. Ta suka zapłaci mu za wszystko. Dostanie ją, tak czy inaczej. Obiecał to sobie. Co robi Leff? Kiedy skurwiel wreszcie go stąd wyciągnie? Miał wrażenie, że cały jego świat stracił sens. Co się, do cholery, dzieje?

W każdym razie Phillip Campbell wyobrażał sobie, że tak właśnie powinien czuć się Jenks. Tak powinien, jego zdaniem, teraz myśleć. Campbell siedział przed lustrem. Pora na ciebie. Skończyłeś swoją robotę. Ostatni rozdział został napisany. Zamoczył szmatkę w misce z ciepłą wodą. Po raz ostatni miał odegrać swoją rolę. Jak się czujesz, Nicholasie? Wyciągnął spinki z włosów, potrząsnął lokami, pozwalając im opaść swobodnie. Jak to jest być ofiarą, więźniem? Czuć to samo poniżenie, ten wstyd, które za twoją sprawą czuli inni? Powoli starł makijaż z oczu, twarz pojaśniała, odżyła. Jak to jest być bezradnym, zdanym wyłącznie na siebie? Być przetrzymywanym w mrocznym pomieszczeniu? Czuć się zdradzonym? Phillip Campbell zaczął odklejać brodę. Nie móc odnaleźć w lustrze osoby, którą kiedyś się było? Wytarł do czysta twarz i rozpiął koszulę, koszulę Nicholasa, spod której ukazało się kobiece ciało: zarys piersi, szczupłe, mocne ramiona. Siedziała tak, na powrót we własnej skórze, z błyszczącymi oczami. Jest dobrze. Jak to jest, Nicholasie, zostać po królewsku załatwionym? Przynajmniej raz role się odwróciły. Nie mogła powstrzymać się od myśli, że tak powinno być. W końcu Nicholas padł ofiarą własnego chorego umysłu. Zabawne. Więcej niż zabawne. Wspaniałe. I kto się teraz śmieje, Nick?

CZĘŚĆ CZWARTA CAŁA PRAWDA ROZDZIAŁ 96 Następnego wieczoru po zatrzymaniu Jenksa na PacBell odbywał się mecz Giantsów. Mercer dostał od jednego ze swoich zamożnych kumpli lożę. Zaprosił mnie, Chrisa, Przyjemniaka. Nie chciałam iść, obnosić się publicznie ze swoją chwałą tej, która złapała Jenksa, ale Mercer nalegał. W końcu dałam się namówić. Włożyłam wiatrówkę i pojechałam na stadion. Przez cały wieczór zerkaliśmy na siebie ukradkiem z Chrisem. Czułam jakąś szczególną energię, jakby świetlisty krąg otaczał nas oboje i oddzielał od innych. Mecz przestał się liczyć. Nie zwracałam uwagi na to, co się dzieje na boisku. Patrzyłam cały czas na Chrisa, trzymaliśmy nogi na tym samym krześle, od czasu do czasu dotykaliśmy się kostkami. To było znacznie lepsze niż gra na boisku. W pewnym momencie mrugnął do mnie. - Chcesz coś do picia? - zapytał. Podeszliśmy do skrzynki z napojami, tu nikt nas nie widział, zresztą nikt nawet się nie obejrzał, kiedy odchodziliśmy. Chris położył mi dłonie na biodrach i pocałował mnie. Miałam wrażenie, że płonę. - Znikamy stąd? - Jest jeszcze trochę piwa - zażartowałam. Musnął dłonią moją pierś. Przeszedł mnie dreszcz. Delikatne dłonie. Zaczęłam szybciej oddychać. Pot wystąpił mi na kark. Znowu mnie pocałował, przyciągnął do siebie. Czułam mocne bicie serca, nie wiedziałam, czyjego. - Nie mogę czekać - powiedział. - Dobrze, zabierajmy się stąd. - Nie. Ja nie mogę czekać. - Jezu - westchnęłam. I ja nie mogłam się pohamować. Wrzałam. Zerknęłam w dół, na Przyjemniaka, Mercera i jakichś dwóch jego znajomych, którzy sprawiali wrażenie typów z Mili Valley. To szaleństwo, Lindsay.

Ale ostatnio wszystko było szalone, nabierało zawrotnego tempa, wymykało się spod kontroli. Jakby wiedzeni tą samą siłą kosmiczną, znaleźliśmy ustronny kąt. W loży była łazienka, maleńka, że ledwie można się w niej było obrócić, ale nam to nie przeszkadzało. Weszliśmy tam przy wtórze okrzyków dochodzących ze stadionu. Ledwie się wcisnęliśmy. Chryste, nie wierzyłam, że robię to w takim miejscu. Rozpiął mi bluzkę, ja odpięłam mu pasek od spodni. Uniósł mnie delikatnie i oparł na biodrach. Tłum na stadionie znowu krzyczał. Może McGwire rzucił piłkę na bazę, może Bonds ją odbił - wszystko jedno. Kołysaliśmy się w jednym rytmie. Ja i Chris. Nie mogłam oddychać. Byłam zlana potem. Nie mogłam przestać. Chris też nie przestawał. Ogarnęłam go mocno udami. Dwoje bohaterskich gliniarzy, pomyślałam. Nigdy nie czułam się równie wolna, równie podniecona. Chris oparł czoło na moim ramieniu. Pocałowałam go w policzek, w szyję. I wtedy przyszła mi do głowy przedziwna myśl. Zaczęłam się śmiać. Cisnęliśmy się tutaj, zaledwie kilka metrów od szefa. Chichotałam jak wariatka. - Co cię tak rozśmieszyło? - szepnął Chris. Pomyślałam o Claire i Cindy. O tym, co opowiadały. - Chyba właśnie dostałam się na listę - powiedziałam. ROZDZIAŁ 97 Następnego dnia Jenks poprosił o rozmowę. Poszłyśmy z Jill na dziesiąte piętro, żeby się z nim zobaczyć. Tym razem nie bawił się z nami w kotka i myszkę, nie próbował nic wmawiać. Leff, który też się stawił, przywitał nas z pokorną miną. Jenks w szarym więziennym ubraniu wyglądał znacznie mniej groźnie. Był zgnębiony. - Mój klient chciałby złożyć oświadczenie - oznajmił Leff, ledwie usiadłyśmy. Chce się układać, pomyślałam. Zrozumiał, że się wygłupił i że musi zmienić taktykę. To, co powiedział, zaskoczyło mnie. - Ktoś mnie wrobił! - zakomunikował ze złością. Wymieniłyśmy z Jill szybkie spojrzenia. - Chciałabym usłyszeć to jeszcze raz - poprosiła. - O co tu chodzi? - Popatrzyła na Jenksa, potem na Leffa.

- Pański klient jest podejrzany o trzy podwójne morderstwa. Był w Cleveland w czasie, kiedy dokonano ostatniej zbrodni. Zaprzeczał, że coś go łączyło z Kathy Kogut. Mamy jego książkę, w której pojawiają się niemal identyczne zbrodnie, mamy włos z jego brody znaleziony w waginie jednej z ofiar. Chce pan powiedzieć, że ktoś celowo próbuje go obciążać? - Chcę powiedzieć, że ktoś to wszystko starannie przygotował - powtórzył Jenks. - Proszę posłuchać, panie Jenks. - Jill w dalszym ciągu patrzyła na Leffa. - Od ośmiu lat jestem prokuratorem. Zetknęłam się z setkami przestępców, sama oskarżałam ponad pięćdziesięciu morderców. Nigdy nie miałam do czynienia z tak oczywistymi dowodami. Sprawa jest oczywista. - Zdaję sobie z tego sprawę - westchnął Jenks. - Dałem dość powodów, żeby nie wierzyła pani moim zapewnieniom. Twierdziłem, że nie byłem w Cleveland, wypierałem się, że cokolwiek łączyło mnie z Kathy. W dwóch pozostałych przypadkach nie potrafię przedstawić alibi. Ale znam się na pułapkach. Wymyśliłem ich więcej niż ktokolwiek inny. Jestem w tym mistrzem i mogę panie zapewnić, że ktoś zastawił na mnie pułapkę. Pokręciłam głową z niedowierzaniem. - Kto, panie Jenks? Wciągnął głęboko powietrze. Był wyraźnie wystraszony. - Nie wiem. - Ktoś aż tak bardzo pana nienawidzi? - Jill nie mogła powstrzymać się od ironii. Proszę wybaczyć, ale nie mogę w to uwierzyć. - Zwróciła się do Leffa. - Ma pan coś do dodania? - Proszę wysłuchać mojego klienta, pani Bemhardt. - Wiem, co pani o mnie myśli - podjął Jenks. - Wiele można mi zarzucić: egoizm, okrucieństwo, niewierność. Jestem porywczy, czasami mnie ponosi. Jeśli chodzi o kobiety... znajdzie pani tuzin takich, które chętnie zobaczyłyby mnie w celi śmierci. Jedno jednak jest pewne - ja nie zabiłem tych ludzi. Ktoś mnie obciąża. Tak wygląda prawda. Ktoś wspaniale to obmyślił. ROZDZIAŁ 98 - Wierzysz w te bzdury? - prychnęła Jill, kiedy czekałyśmy na windę. - Mogę uwierzyć, że on sam wierzy - powiedziałam. - Lepszą linią obrony byłaby niepoczytalność. Jeśli Nicholas Jenks chce nam wskazać

listę osób, które mogłyby go wrobić, niech zacznie od tych, z którymi kiedykolwiek się pieprzył. Zaśmiałam się; lista musiałaby być bardzo długa. Drzwi windy otworzyły się i, ku mojemu zaskoczeniu, z kabiny wysiadła Chessy Jenks ubrana w długą letnią sukienkę z szarego płótna. Wyglądała ślicznie, nie mogłam tego nie zauważyć. Nasze oczy spotkały się na moment. Poczułam się niezręcznie. Aresztowałam w końcu jej męża. Moi ludzie przetrząsnęli jej dom od piwnic po strych. Miała pełne prawo nienawidzić mnie, ale w jej wzroku nie było złości. - Przyszłam zobaczyć się z mężem - powiedziała drżącym głosem. Przedstawiłam ją Jill, potem wskazałam drogę. Wydawała się zupełnie zagubiona i bardzo samotna. - Sherman mówi, że jest bardzo dużo dowodów - ciągnęła. Skinęłam głową. Nie wiem dlaczego, ale współczułam jej. Była młoda, bezbronna, los zrządził, że pokochała potwora. - Nick tego nie zrobił, pani inspektor - wyrzuciła z siebie. Zdziwiła mnie ta impulsywna deklaracja. - To normalne, że żona broni męża - rzekłam. - Gdyby mogła pani przedstawić konkretne alibi. Pokręciła głową. - Nie. Po prostu znam swojego męża. Drzwi windy się zamknęły. Znowu musiałyśmy czekać, zanim kabina pojawi się znowu. Chessy Jenks się nie ruszała. - Mój mąż jest skomplikowanym człowiekiem. Potrafi być bardzo trudny. Wiem, że ma wielu wrogów. Wiem, jak napadł na panią. Trudno w to zapewne uwierzyć, ale potrafi być czuły, wielkoduszny i kochający. - Nie chciałabym być niemiła - odezwała się Jill - lecz w zaistniałej sytuacji naprawdę nie powinna pani z nami rozmawiać. - Nie mam nic do ukrycia. - Spuściła wzrok. - Wiem już to samo, co wy. Osłupiałam. Wiem już to samo, co wy? - Rozmawiałam z Joanną - ciągnęła Chessy Jenks. - Mówiła mi o waszej rozmowie. Wiem, co mówiła o Nicku. Jest zgorzkniała i ma do tego pełne prawo, ale nie zna Nicka tak, jak ja go znam.

- Powinna pani przyjrzeć się dowodom - powiedziałam. Znowu pokręciła głową. - Pistolet... może. Jeśli w ogóle. Ale nóż... Myślę o tym pierwszym morderstwie. Dwoje zadźganych ludzi. Nick nie potrafi nawet oprawić ryby. W pierwszej chwili pomyślałam, że jest młoda i żyje iluzjami. Coś jednak uderzyło mnie w jej słowach. - Utrzymuje pani kontakty z Joanną? - Tak. Od roku dość bliskie. Zapraszałam ją nawet do siebie. Oczywiście pod nieobecność Nicka. Wiem, że była ogromnie rozgoryczona po rozwodzie. Bardzo ją zranił. Wspieramy się wzajemnie. - Pani mąż o tym wiedział? - zapytałam. Uśmiechnęła się z przymusem. - Nie miał nic przeciwko temu. Nadal lubi Joannę. A ona ciągle go kocha. Winda wróciła, pożegnałyśmy się. Kiedy drzwi się zamknęły, spojrzałam na Jill. Miała rozszerzone oczy, wypychała policzek językiem. - Pieprzona rodzinka. - Wzdrygnęła się. ROZDZIAŁ 99 Kiedy Medved wszedł do gabinetu, wyczytałam wszystko z jego twarzy. Nie musiał nic mówić. - Obawiam się, że nie mam dla ciebie najlepszych wiadomości, Lindsay - powiedział, napotykając mój wzrok. - Liczba czerwonych ciałek nadal spada. Zawroty głowy, zmęczenie, krwawe wymioty. Choroba postępuje. - Postępuje? Medved pokiwał głową. - Trzecie stadium. Słowa doktora zadudniły mi w głowie; oznaczały intensywne leczenie, którego tak się bałam. - Co teraz? - zapytałam słabym głosem. - Poczekamy jeszcze miesiąc. W tej chwili masz dwa tysiące czterysta czerwonych ciałek. Jeśli ich poziom nadal będzie spadał, zaczniesz tracić siły, a wtedy musimy cię hospitalizować. Z trudem rozumiałam, co mówi. Miesiąc. Tylko miesiąc. Za szybko. Teraz, kiedy po

aresztowaniu Jenksa wszystko zaczynało się układać, kiedy wreszcie pojawiło się coś, na czym naprawdę mi zależało. Miesiąc - cztery nędzne tygodnie. Kiedy wróciłam do pracy, przywitały mnie głupawe uśmieszki kolegów. Na moim biurku stał piękny bukiet kwiatów. Polnych. Powąchałam je, wdychając naturalną woń. Przeczytałam bilecik. Pełno ich na wzgórzu koło mojego domku w Heavenly. Jutro piątek. Weź dzień wolny. Jedźmy tam. I podpis Chris. Tego potrzebowałam. Góry. Chris. Będę musiała mu powiedzieć, skoro prawda i tak wkrótce miała wyjść na jaw. Zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałam głos Chrisa. - I jak? - Któryś z kolegów zabawił się widocznie w Kupidyna i dał mu znać, że wróciłam. - Nie przeczytałam jeszcze bileciku. - Przygryzłam wargę. - Nie zdążyłam. Za dużo ich dostaję. Usłyszałam pełne rozczarowania westchnienie, wytrzymałam go jeszcze chwilę. - Gdybyś jednak proponował mi przypadkiem wyjazd, to bardzo chętnie. Jedźmy. Możemy ruszyć w drogę o ósmej. - Śpioch - mruknął. - Miałem nadzieję, że uda nam się ominąć poranne korki. - O ósmej dzisiaj wieczorem. Miałam przed sobą miesiąc. Górskie powietrze, rwące strumienie i polne kwiaty to dobry początek, pomyślałam. ROZDZIAŁ 100 Następne dwa dni spędziliśmy jak we śnie. Chatka Chrisa była urocza. Z sekwojowych bali, ze spadzistym dachem, przycupnięta na Mason Ridge nad Heavenly. Spacerowaliśmy po lesie ze Słodką Martą, wjechaliśmy kolejką na szczyt góry i potem zeszliśmy w dół pieszo. Jedliśmy ryby z grilla. W przerwach kochaliśmy się w wygodnym łożu z baldachimem, na owczych skórach koło buzującego pieca, pod zimnym prysznicem. Śmialiśmy się, dotykaliśmy nawzajem jak nastolatki i odkrywaliśmy na nowo miłość. Ale nie byłam już nastolatką o roziskrzonych oczach. Dokładnie wiedziałam, co się dzieje. Co dzieje się w moim organizmie. Choroba wzbierała niczym rzeka, która za chwilę

wystąpi z brzegów. Czułam się bezradna. W sobotę Chris przyrzekł mi niezapomniany dzień. Pojechaliśmy nad Lake Tahoe, do ślicznej mariny po kalifornijskiej stronie. Wynajęliśmy płaskodenną motorówkę. Kupiliśmy sandwicze, butelkę chardonnay i wypłynęliśmy na środek jeziora. Tafla wody była gładka, turkusowa, niebo bezchmurne. Skaliste, przykryte czapami śniegu szczyty gór otaczały jezioro niczym korona. Wyłączyliśmy silnik i znaleźliśmy się w naszym prywatnym świecie. Zostaliśmy, ja w kostiumie, Chris w kąpielówkach. Myślałam, że będziemy grzać się na słońcu, popijać wino i podziwiać widoki, ale Chris zrobił wyczekującą minę, w oczach zabłysły mu chochliki. Zanurzył dłoń w wodzie. - Mowy nie ma - powiedziałam, kręcąc głową. - Woda musi być lodowata. - Taka kąpiel orzeźwia - drażnił się ze mną. - To wskakuj. - Zaśmiałam się. - I nie zapomnij złapać mi łososia, jeśli jakiś będzie akurat przepływał. Zbliżył się do mnie z miną nie wróżącą nic dobrego. - Sama możesz go sobie złapać. - Wykluczone. - Ponownie pokręciłam głową, rozbawiona, i cofnęłam się na samą rufę łodzi, dalej już nie mogłam. Objął mnie. - To inicjacja. - Jaka inicjacja? - zapytałam. - Wprowadzenie do ekskluzywnego klubu. Każdy, kto chce do niego należeć, musi skoczyć. - W takim razie nie zamierzam do niego wstępować. - Zaśmiałam się, próbując uwolnić z jego objęć. Niewiele sobie robiąc z moich wysiłków, posadził mnie na ławce na rufie. - Nie wygłupiaj się, Chris! - zawołałam, kiedy chwycił mnie za rękę i mocno pociągnął. - Ty draniu - krzyknęłam i oboje znaleźliśmy się w wodzie. Woda była rzeczywiście lodowata i tak jak mnie zapewniał, niezwykle rześka. - Niech cię wszyscy diabli - awanturowałam się. Chris w odpowiedzi pocałował mnie i w jednej chwili przestało mi być zimno. Przytuliłam się do niego. Nie chciałam, żeby mnie puścił. Ufałam mu tak bardzo, tak całkowicie, że to moje zaufanie napawało mnie lękiem. W wodzie było tak zimno, a ja płonęłam. - Ścigajmy się - powiedziałam, wskazując kołyszącą się w oddali pomarańczową boję

i zaczęłam płynąć jak torpeda. Chris próbował wytrzymać narzucone tempo, ale został w tyle. Zatrzymałam się koło boi, czekając na niego. - Gdzieś się tak nauczyła pływać? - zapytał z nietęgą miną. - W YWCA w południowym San Francisco, w grupie dla czternasto - , szesnastolatków. - Zaśmiałam się. - Byłam najlepsza. Chyba mi to zostało. Po kąpieli wprowadziliśmy łódź do niewielkiej zatoczki. Chris wyłączył silnik, rozpiął nad kabiną płócienny daszek, który miał nas jakoby chronić przed słońcem. Wciągnął mnie tam, umykając przed ludzkimi spojrzeniami. Rozpiął mi stanik od kostiumu i zaczął zlizywać krople wody z ramion i piersi. Potem ja ściągnęłam z niego slipki. Nie zamieniliśmy słowa, nie było potrzeby, nasze ciała wszystko wyrażały. Pociągnęłam go na siebie. Nigdy z nikim nie czułam się tak blisko. Przywarłam do niego, wsłuchana w cichy plusk wody. Jeśli się teraz odezwę, czar pryśnie, pomyślałam. Potem leżałam, rozkoszując się falami ciepła promieniującymi po całym ciele. Chciałam, żeby ta chwila trwała wiecznie, i wiedziałam, że musi się skończyć. Rzeczywistość jest twarda. ROZDZIAŁ 101 Tego samego wieczoru popłakałam się nieoczekiwanie. Przygotowałam spaghetti carbonara, otworzyliśmy butelkę pinot noir i usiedliśmy do kolacji na pokładzie. Chris włączył kasetę z koncertem Dworzaka, ale po chwili słuchaliśmy już Dixie Chicks. Przy jedzeniu zaczął mnie wypytywać o dzieciństwo. Opowiedziałam mu o matce, o odejściu ojca, o pracy mamy, która przez dwadzieścia lat była księgową w Emporium, o tym, jak właściwie sama wychowałam siostrę. - Mama miała zaledwie pięćdziesiąt lat, kiedy umarła na raka piersi. - Nie uszła mojej uwagi ironia tego faktu. - A twój ojciec? Chciałbym wiedzieć o tobie wszystko. Upiłam łyk wina. Ojca widziałam zaledwie dwa razy, odkąd nas zostawił. Na pogrzebie mamy i w dniu, kiedy zostałam policjantką. - Siedział z tyłu, samotnie. - Nagle zrobiło mi się strasznie smutno na duszy, łzy napłynęły mi do oczu. - Dlaczego się w ogóle pojawił? Chciał wszystko zepsuć? - Tak bardzo nie chciałaś go widzieć?

Nie odpowiedziałam. Nagle uświadomiłam sobie, że jeszcze nigdy nie byłam taka szczęśliwa jak w tej chwili i że to szczęście oparte jest na kłamstwie. Próbowałam zagłuszyć tę myśl. Bezskutecznie. I wtedy zaczęłam płakać. Chris położył dłoń na mojej. - Przepraszam, Lindsay. Nie miałem prawa... - Nie o to chodzi - wyszeptałam i uścisnęłam jego dłoń. Nadszedł czas, żeby zaufać mu do końca, oddać się bez reszty. Bałam się, drżałam, z trudem powstrzymywałam łzy. Muszę ci coś powiedzieć. To będzie dość trudne, Chris. Spojrzałam na niego z całą szczerością, na jaką mogłam się zdobyć w takiej chwili. - Pamiętasz, jak prawie zemdlałam, wtedy w czasie rozmowy z Jenksem? Skinął głową, zasępił się, na jego czole pojawiły się głębokie fałdy. - Wszyscy myśleli, że to przez tego drania, ale prawda wygląda inaczej. Jestem chora, Chris. Niedługo będę musiała iść do szpitala. Widziałam, jak jego oczy nagle przygasły. Zaczął coś mówić, ale położyłam mu palec na ustach. - Wysłuchaj mnie najpierw, dobrze? - Dobrze. Przepraszam. Wyrzuciłam z siebie wszystko. Powiedziałam, że dotychczasowa kuracja nie zadziałała, że lekarze nie mają wielkiej nadziei. Przytoczyłam słowa Medveda: trzecie stadium choroby, naprawdę poważne. Najprawdopodobniej czeka mnie przeszczep szpiku. Już nie płakałam. Mówiłam bez ogródek, spokojnie, jak przystało na glinę. Chciałam dodać mu otuchy, pokazać, że walczę, że jestem silna i że taką właśnie powinien mnie kochać. Kiedy skończyłam, zamknęłam jego dłonie w swoich, wzięłam głęboki oddech. - Prawda jest taka, że wkrótce mogę umrzeć. Nasze ręce były splecione, wpatrywaliśmy się w siebie nieruchomo. Trudno chyba o większą bliskość. Po chwili podniósł dłoń i pogłaskał mnie po policzku. Nie powiedział słowa, po prostu wziął mnie w ramiona i przygarnął do siebie. I dopiero wtedy się rozpłakałam. Był dobrym człowiekiem, a ja miałam go stracić. Płakałam za tym wszystkim, co oboje mieliśmy stracić. Płakałam i płakałam. A Chris tulił mnie coraz mocniej. - Już dobrze, Lindsay - szeptał. - Już dobrze. - Musiałam ci powiedzieć. - Rozumiem, dlaczego nie mówiłaś. Od jak dawna wiesz?

Powiedziałam mu. - Od dnia, kiedy się poznaliśmy. Tak mi wstyd. - Nie masz się czego wstydzić. Skąd miałaś wiedzieć, że możesz mi zaufać? - Zaufałam ci niemal od razu. To sobie nie ufałam. - Teraz już ufasz - szepnął. ROZDZIAŁ 102 Spędziliśmy całą noc na pokładzie, tuląc się do siebie. Śmialiśmy się, to znowu płakaliśmy. Nie pamiętam, jak wylądowałam w łóżku. Następnego dnia szukałam bez przerwy jego dotyku. Przy całym zagrożeniu, niepewności, czułam się w jego ramionach bezpieczna. Nie chciałam się od niego odrywać. Ale coś jeszcze zdarzyło się w czasie tego weekendu, poza opowieścią o chorobie, poza naszą bliskością. Dręczyło mnie coś, co zakłócało spokój, niszczyło poczucie bezpieczeństwa. Coś, co powiedział Jacobi. Mimochodem rzucona uwaga, do jakiej człowiek nie przywiązuje wielkiej wagi, a która potem wraca nieoczekiwanie, w najmniej spodziewanym momencie i dręczy myśli siłą swojej logiki. Był niedzielny wieczór, weekend dobiegł końca. Chris odwiózł mnie do domu. Ciężko mi było się z nim rozstać, ale musiałam na kilka godzin zostać sama, przemyśleć ostatnie trzy dni, zastanowić się, co robić dalej. Rozpakowałam się, zaparzyłam herbatę i zwinęłam na kanapie z Jej Słodkością u boku. Myślami wracałam do sprawy Jenksa. Właściwie już z nim skończyłam, pozostało jeszcze kilka raportów do napisania. To, że się awanturował, już mnie nie obchodziło. Kolejne kłamstwa, kolejne wymysły chorego umysłu. I znowu wróciły do mnie słowa Jacobiego. Dobra obroża, tak powiedział we wtorek rano, z tym swoim natarczywym, denerwującym spojrzeniem. Pamiętaj, że to szampan naprowadził cię na trop, zawołał za mną. Jak myślisz, dlaczego Jenks zostawił szampana? Nie zwróciłam wtedy na to uwagi. Jenks siedział za kratkami. Sprawa została zamknięta. Myślałam o minionej nocy i o Chrisie. Zatrzymałam się na schodach, odwróciłam. Nie wiem, Warren, odkrzyknęłam. Zastanawialiśmy się już nad tym. Może go poniosło, może

stracił głowę, nie zastanowił się, co robi. Pokiwał głową. Pewnie masz rację. Widać dlatego nie zabrał też swojej marynarki. Popatrzyłam na niego, trochę zdziwiona, że wracamy do tego tematu. Jenks potrzebował czystej marynarki, jeśli chciał wyjść z hotelu, nie wzbudzając podejrzeń. Badanie DNA włosa nie pozostawiało wątpliwości. Rozmowa stawała się czysto akademicka. I wtedy to powiedział. Przeczytałaś książkę do końca? Jaką książkę? Jenksa. Na zawsze oblubienica. Tylko najważniejsze fragmenty, odpowiedziałam. Dlaczego pytasz? - Nie wiem - powiedział. - Może to ważne. Mówiłem ci, że moja żona jest jego wielbicielką. Zrobiłaś kilka kopii rękopisu, wziąłem sobie jedną do domu. Ciekawie się kończy. Patrzyłam na niego, usiłując odgadnąć, do czego zmierza. Okazuje się, że szło o pułapkę, wyjaśnił Jacobi. Ten bohater, Phillip Campbell, wychodzi cało i zrzuca winę na kogoś innego. Rozbrzmiewały mi teraz w uszach wtedy zlekceważone słowa Warrena. Podstęp. Zrzuca winę. Idiotyzm, pomyślałam, zła, że w ogóle rozważam scenariusz podsunięty mi przez Jacobiego. Sprawa była przecież oczywista, nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości. Pułapka. Obracałam w myślach to słowo. - Kretynka - powiedziałam na głos. - Jenks po prostu gotów będzie wymyślić wszystko, najmniej prawdopodobne tłumaczenie, byle ratować skórę. Podniosłam się, zabrałam herbatę do łazienki i zaczęłam się myć. Rano postanowiłam powiedzieć Przyjemniakowi o mojej chorobie. Miałam jeszcze trochę czasu. Zdążę się przygotować, stawić czoło chorobie. Teraz, kiedy zamknęłam sprawę, mogłam myśleć o sobie. Zamknęłam sprawę! Przeszłam do sypialni, rozpakowałam koszulę nocną, którą dostałam od Chrisa, i położyłam się do łóżka. Marta przyszła na swoje cowieczorne pieszczoty. Przed oczami przesuwały mi się sceny z weekendu. Przymknęłam powieki. Nie mogłam się doczekać, kiedy opowiem o wszystkim dziewczętom. Nagle coś mi się przypomniało. Usiadłam gwałtownie na łóżku, jakby przyśnił mi się koszmar. - Chryste, nie - szepnęłam. Kiedy Jenks rzucił się na mnie u siebie w domu, zamierzył się lewą ręką.

Kiedy nalewał mi herbatę z dzbanka, trzymał go w lewej dłoni. Niemożliwe, pomyślałam, to się nie dzieje naprawdę. Claire była pewna, że morderca Davida Brandta zadał cios prawą ręką. ROZDZIAŁ 103 Jill, Claire i Cindy patrzyły na mnie jak na wariatkę. Ledwo mogłam wykrztusić pytanie: - A jeśli Jenks ma rację? Jeśli naprawdę ktoś próbuje go wrobić? - Bzdura - prychnęła Jill. - Jenks jest zdesperowany i średnio sprytny. Przyskrzyniłyśmy faceta. - Nie wierzę, że to mówisz - zawołała Cindy. - Ty go złapałaś. To twoja sprawa. - Wiem, moja. Wiem, że to brzmi idiotycznie. Miejmy nadzieję, że jest idiotyzmem, ale wysłuchajcie mnie. Opowiedziałam im o komentarzu Jacobiego na temat powieści, a potem o tym, jak w błysku przypomnienia uświadomiłam sobie, że Jenks jest leworęczny. - Nie mogę powątpiewać w wyniki badań, Lindsay - odezwała się Claire. - A badanie DNA potwierdziło, że na miejscu zbrodni znaleźliśmy jego włos. - Teraz, kiedy mamy wszystkie dowody, nie przychodzi wam do głowy, że wszystko... układa się zbyt precyzyjnie? Marynarka, szampan. Jenks układa w swoich książkach skomplikowane łamigłówki. Dlaczego miałby zostawiać tak oczywiste ślady? - Bo to obłąkany skurwiel, Lindsay. Kutas, który zamordował sześć osób. Jill pokiwała głową. - Jest pisarzem. Amatorem we wszystkim, co robi. Pierdolnięty. - Widziałaś jego reakcje, Jill. To coś więcej niż desperacja. Widziałam już morderców, którzy do końca szli w zaparte. U niego zobaczyłam coś innego. Niedowierzanie. Jill wstała, wpiła we mnie lodowate spojrzenie. - Skąd ta nagła zmiana frontu, Lindsay? Po raz pierwszy czułam się sama, izolowana od ludzi, którym nauczyłam się ufać. - Nikt chyba nienawidzi tego człowieka bardziej niż ja - oznajmiłam. - Ścigałam go. Widziałam kobiety, które zabił. - Zwróciłam się do Claire: - Sama powiedziałaś, że morderca był praworęczny. - Prawdopodobnie praworęczny - powiedziała Claire.

- Mógł po prostu przełożyć nóż do prawej ręki - podsunęła Cindy. - Cindy, gdybyś miała zabić kogoś wyższego i silniejszego od siebie, atakowałabyś go ręką, którą gorzej się posługujesz? - Może nie - wtrąciła Jill - ale ty chcesz teraz podważyć oczywiste fakty. Wbrew rozsądkowi, wbrew dowodom, wbrew wszystkiemu, co udało nam się zgromadzić. W zamian proponujesz jakieś hipotezy. , Jenks trzymał dzbanek w lewej ręce". „Phillip Campbell na końcu książki wrabia kogoś innego w morderstwo". Powtarzam, ten facet zamordował sześć osób, dowiodłyśmy tego. Nie mogę teraz słuchać, jak obracasz wszystko o 180 stopni. Broda jej drżała ze zdenerwowania. - Będziesz zeznawała w jego procesie. Potrzebuję cię. Nie wiedziałam, jak się bronić. Zależało mi na skazaniu Jenksa tak samo jak im. Bardziej. Ale nie mogłam zapomnieć o wątpliwościach i udawać, że ich nie mam. Czy na pewno ujęłyśmy właściwego człowieka? - Nadal nie mamy broni - powiedziałam do Jill. - Nie potrzebujemy broni, Lindsay. Mamy włos, który znaleziono w ciele jednej z ofiar. Nagle zdałyśmy sobie sprawę, że ludzie od innych stolików zaczynają się nam przyglądać. Jill zamilkła i usiadła z powrotem na swoim miejscu. Claire objęła mnie ramieniem. Zwiesiłam głowę w rezygnacji, nic już nie próbowałam tłumaczyć. - Stałyśmy za tobą przez całe dochodzenie. Nie zostawimy cię teraz - powiedziała wreszcie Cindy. Jill pokręciła głową. - Chcecie, żeby wyszedł? Jeśli go wypuścimy, zajmie się nim Cleveland. - Nie chcę, żeby wyszedł - zaprotestowałam. - Chcę tylko mieć stuprocentową pewność. - Ja jestem pewna - sarknęła Jill z błyskiem w oku. Spojrzałam na Claire, ale nawet ona miała sceptyczną minę. - Mamy niepodważalne dowody. - Jeśli on wyjdzie, mogę wyrzucić moją karierę do kosza. Bennett łaknie krwi tego faceta. - Spójrz na to inaczej - zaczęła Cindy, krztusząc się ze śmiechu. - Jeśli Lindsay ma rację, nikt faceta nie będzie wypuszczał, niech nadal siedzi. Proces będzie się ciągnął przez następnych dwadzieścia lat. Popatrzyłyśmy po sobie martwym wzrokiem. Czułyśmy się tak, jakbyśmy siedziały

nad rozbitą piękną wazą, której żadna inna nie zastąpi. Jakbyśmy znowu wróciły do samego początku, do pierwszego morderstwa. Czułam się okropnie. - Jeśli to nie on, jak dowiedziemy, kto jest mordercą? - zapytała Claire z westchnieniem. - Dzięki czemu nabrałyśmy pewności, że mordercą jest Jenks? - zapytałam. - Za sprawą włosa - odpowiedziała Claire. - Niezupełnie. Rozmawialiśmy z Jenksem, nie wiedząc, do kogo należy włos. - Merrill Shortley - odezwała się Jill. - Jenks i Merrill? Tak myślisz? Pokręciłam głową. - Jeszcze czegoś potrzebowałyśmy, żeby nabrać pewności. - Na zawsze oblubienica. To była rozmowa z jego pierwszą żoną - powiedziała Cindy. Powoli wyszłyśmy z U Susie. ROZDZIAŁ 104 Przez kilka następnych dni sprawdzałam wszystkie dostępne informacje na temat Joanny Wade. Przejrzałam zachowany materiał z interwencji u Jenksów. Obejrzałam zdjęcia spuchniętej, posiniaczonej Joanny zrobione na posterunku. Przeczytałam jej zeznania, protokół sporządzony przez interweniujących policjantów. Inwektywy, miotający się wściekle pan domu, którego trzeba było obezwładnić. Raport podpisało dwóch funkcjonariuszy z Komendy Północnej, Samuel Delgado i Anthony Fazziola. Następnego dnia wybrałam się, by odwiedzić Grega Marksa, dawnego agenta Jenksa. Był bardzo zaskoczony, kiedy mu powiedziałam, w jakiej sprawie do niego przychodzę. - Joanna? - zapytał rozbawiony. - Kiepsko znała się na ludziach, a wyczucie czasu miała jeszcze gorsze, inspektorze. Wyjaśnił, że rozwód został sfinalizowany na sześć miesięcy przed ukazaniem się Zasieków. Książka sprzedała się w milionie egzemplarzy, i to nie licząc nakładów w miękkiej okładce. - Przeżyła tyle chudych lat z Nicholasem, odeszła dosłownie bez grosza przy duszy... Pokręcił głową. - Gdyby wytrzymała jeszcze rok i wtedy zdecydowała się na rozwód, byłaby bogatą kobietą. To, co mówił, kłóciło się z moimi wrażeniami wyniesionymi z rozmowy w siłowni.

Wtedy wydawało mi się, że wszystko przebolała. - Czuła się niepotrzebna, jak wyrzucony śmieć. Joanna pomagała mu w czasie studiów, utrzymywała go, kiedy zaczął pisać. Gdy rzucił uniwersytet, wróciła do pracy. - A po rozwodzie nadal go nienawidziła? - zapytałam. - Chyba tak. W każdym razie próbowała wydobyć od niego pieniądze, awansem, na poczet przyszłych jego zarobków. Ciągała go po sądach. Złamanie kontraktu małżeńskiego, niedopełnienie zobowiązań. Wytaczała rozmaite zarzuty, chwytała się wszystkiego. Żal mi było Joanny Wade. Czy mogłaby jednak zdobyć się aż na taką zemstę? Mordować ludzi, żeby odegrać się na byłym mężu? Następnego

dnia

wydobyłam

z

archiwum

miejskiego

akta

postępowania

rozwodowego. Spod suchych prawniczych sformułowań wyzierała oczywista prawda: sprawa była wyjątkowo przykra. Joanna usiłowała wydostać od Jenksa awansem trzy miliony dolarów liczonych od jego przyszłych honorariów. Przyznano jej pięć tysięcy miesięcznie z ewentualnością podniesienia sumy do dziesięciu tysięcy, jeśli dochody Jenksa wzrosną. Sama nie dowierzałam przedziwnej transformacji, jaka dokonywała się w mojej głowie. To Joanna wspomniała o książce, naprowadziła mnie na jej ślad. Czuła się oszukana, wzgardzona, odrzucona. Nosiła w sercu resentymenty znacznie głębsze, niż chciała to okazać. Joanna, która chodziła na tai bo i potrafiłaby obalić mężczyznę znacznie potężniejszego od niej. I która miała wstęp do domu Jenksów. Ten kierunek myślenia wydawał mi się szalony. Nieprawdopodobny... niemożliwy do przyjęcia. Morderstwa popełnił mężczyzna. Nicholas Jenks. ROZDZIAŁ 105 Następnego dnia, kiedy zajadaliśmy hot dogi w pobliżu Ratusza, opowiedziałam Chrisowi, do czego doszłam. Spojrzał na mnie tak, jak kilka dni wcześniej patrzyły dziewczęta. Szok, zaskoczenie, niedowierzanie. Ale nie odrzucił z miejsca moich podejrzeń. - Mogła to wszystko specjalnie zaaranżować - mówiłam. - Wiedziała o książce. Postarała się, żebyśmy ją odnalazły. Znała gusty Jenksa, zamiłowanie do szampana, do dobrych ciuchów. Wiedziała też, że ma udziały w Sparrow Ridge. Bywała w jego domu. - Mógłbym to kupić, ale te morderstwa popełnił mężczyzna, Lindsay. Jenks. Mamy go

na filmie. - Albo ktoś, kto starał się wyglądać jak Jenks. Zdjęcie jest niewyraźne. - DNA się zgadza. - Rozmawiałam z policjantami, którzy byli w ich domu, kiedy Jenks pobił Joannę. Mówili, że Jenks był rozwścieczony, ale ona zachowywała się nie lepiej. Musieli ją powstrzymywać, kiedy zabierali go na posterunek. - Zrezygnowała z wniesienia skargi, Lindsay. Wtedy musiała przekroczyć punkt krytyczny. Bił ją przecież. W końcu miała tego dość, wniosła pozew, dostała rozwód. - W tym rzecz, Chris, że wcale nie wniosła pozwu. To Jenks od niej odszedł. Poświęciła dla niego wszystko. Marks mówi, że była od niego całkowicie uzależniona. Chris chciał mi wierzyć, ale widziałam, że te wywody go nie przekonują. Miałam w więzieniu człowieka, którego wina wydawała się całkowicie bezsporna, tymczasem usiłowałam podważyć efekty własnego dochodzenia. Co się ze mną działo? Wtem przypomniałam sobie coś, co usłyszałam dawno temu. Laurie Birnbaum, świadek z wesela Brandtów. Jak ona opisała człowieka, którego widziała na przyjęciu? To było bardzo dziwne. Broda do niego nie pasowała, jakby należała do kogoś znacznie starszego. Reszta była młoda. Joanna Wade, średniego wzrostu, praworęczna, ćwicząca tai bo, wystarczająco silna, żeby unieszkodliwić mężczyznę dwa razy potężniejszego od niej. I dziewięciomilimetrowy pistolet Jenksa. Twierdził, że nie widział go od lat. W domu w Montanie... Z dokumentów wynikało, że kupił tę broń dziesięć lat temu. Kiedy był jeszcze mężem Joanny. - Powinieneś ją zobaczyć - powiedziałam z narastającą pewnością. - Jest twarda, obojgu nam dałaby radę. Ona jedna wiedziała o wszystkim, o winach, ubraniach, książce. Zdjęcie nie jest żadnym dowodem, opisy świadków też właściwie są żadne, jeśli ktoś widział mordercę, to z daleka, przez chwilę. A jeśli to rzeczywiście ona, co wtedy, Chris? Trzymałam go za rękę, w głowie kłębiły mi się różne myśli, kiedy poczułam raptowny, paskudny ucisk w piersi. Pomyślałam, że to ze zdenerwowania, ale ból uderzył mnie z siłą rozpędzonego pociągu. Zawrót głowy. Nudności. - Lindsay? - usłyszałam głos Chrisa i poczułam jego dłoń na ramieniu. - Dziwnie się czuję - szepnęłam. Oblał mnie pot, krew uderzyła mi do głowy, potem ogarnęła mnie niezwykła lekkość. - Lindsay - powtórzył, na dobre już zaniepokojony. Oparłam się o niego. Byłam przerażona i oszołomiona. To słabłam, to znowu panowałam nad swoim ciałem, to znowu czułam się jak pijana.

Twarz Chrisa rozpłynęła się przed moimi oczami. Zobaczyłam mordercę nowożeńców i obraz zniknął. Poczułam, że osuwam się na chodnik. ROZDZIAŁ 106 Odzyskałam przytomność na drewnianej parkowej ławce, w ramionach Chrisa. Obejmował mnie mocno, a ja czułam, jak powoli wracam do siebie. Orenthaler mnie uprzedzał. Trzecie stadium. Mój organizm słabł, ciało odmawiało posłuszeństwa. Nie wiem, co było gorsze, perspektywa chemioterapii i czekanie na przeszczep szpiku, czy świadomość, że choroba odbiera mi siły. Nie pozwolisz jej wygrać, nie możesz. - Już mi lepiej. Lekarz mnie ostrzegał, że tak może być. - Za wiele na siebie bierzesz, Lindsay, a teraz chcesz jeszcze otworzyć nowe dochodzenie. Odetchnęłam głęboko i skinęłam głową. - Muszę mieć siły, żeby doprowadzić sprawę do końca. Siedzieliśmy tak przez jakiś czas. Naprawdę czułam się lepiej, wracały mi rumieńce, krew zaczynała krążyć normalnie. Chris nie wypuszczał mnie z objęć. Tulił czule. Musieliśmy

wyglądać

jak

para

kochanków

usiłujących

w

publicznym

miejscu

wygospodarować kawałek przestrzeni dla siebie. - Naprawdę wierzysz w to, co mówiłaś o Joannie? - zapytał po chwili. Być może szłam złym tropem. Nie kłamała, kiedy opowiadała, w jaki sposób rozstała się z Jenksem. Ani na temat obecnych relacji łączących ją z nim i Chessy. Czy kryła gorzką nienawiść? Miała możliwości, potrzebną orientację. - Uważam, że morderca jest nadal na wolności - powiedziałam. ROZDZIAŁ 107 Postanowiłam zaryzykować, pójść na całość. Chciałam sprawdzić swoje podejrzenia w rozmowie z Jenksem. Odbyła się w tym samym pokoju widzeń co przedtem i jak przedtem obecny był adwokat Jenksa, Leff. Początkowo nie chciał się zgodzić na rozmowę, twierdząc, że jego klient nie ma już nic do powiedzenia, ja zaś nie chciałam wyjaśniać powodu spotkania, żeby nie dawać im czasu na przygotowanie Unii obrony. Mogłam się przecież mylić.

Jenks był osowiały, przybity, jak człowiek cierpiący na depresję. Zawsze tak dbały o siebie, teraz wyglądał niechlujnie. - Czego pani chce ode mnie? - zapytał napastliwym tonem, nie zaszczycając mnie nawet spojrzeniem. - Chciałabym wiedzieć, czy jest ktoś, komu mogłoby zależeć, żeby pan tutaj trafił. - Ktoś, kto chciał mnie posłać na krzesło elektryczne? - mruknął z martwym uśmiechem. - Powiedzmy, że z poczucia obowiązku daję panu jeszcze jedną szansę. Jenks prychnął z niedowierzaniem. - Sherman mówi, że mam stanąć przed sądem w Napa za dwa kolejne morderstwa. Miłe, prawda? Jeśli w ten sposób ma wyglądać pani pomoc, obejdę się bez niej. - Nie przyszłam tutaj, żeby zastawiać na pana pułapki, ale wysłuchać pana, panie Jenks. Leff nachylił się i szepnął mu coś do ucha. Miałam wrażenie, że zachęca Jenksa do mówienia. Ten podniósł na mnie pełen niechęci, zimny wzrok. - Ktoś podszywał się pode mnie, ktoś, kto znał moją pierwszą powieść i chciał, żebym cierpiał. Tak trudno się domyślić, kto taki? - Chciałabym usłyszeć jakieś nazwisko. - Greg Marks. - Pański dawny agent? - Uważa, że zawdzięczam mu moją pieprzoną karierę. Stracił przeze mnie miliony. Od chwili, kiedy od niego odszedłem, nie miał żadnego godnego wzmianki klienta. To bezwzględny, gwałtowny człowiek. I należy do klubu strzeleckiego. - A jak zdobył pańskie ubranie? I włos? - Proszę samej do tego dojść, to pani jest policjantką. - Wiedział, że tamtego wieczoru był pan w Cleveland? Wiedział o panu i Kathy Kogut? - To tylko przypuszczenie Nicka - włączył się Leff. - Są jeszcze inne możliwości, kto kryje się za tymi morderstwami. Obróciłam się na krześle. - Kto jeszcze wiedział o książce? Jenks się skrzywił. - Nie chwaliłem się nią specjalnie. Kilku starych przyjaciół, moja pierwsza żona,

Joanna... - Czy ktoś z nich miał powody, żeby pana obciążyć zbrodniami? Jenks westchnął. - Mój rozwód, jak może pani wie, nie był zbyt miły. Zapewne w swoim czasie Joanna chętnie rozjechałaby mnie na pustej drodze, ale teraz stanęła na nogi, ułożyła sobie życie, nawet zaakceptowała Chessy... Nie sądzę, by to była Joanna. Może mi pani wierzyć. Zignorowałam tę ostatnią uwagę i spojrzałam mu prosto w oczy. - Mówił pan, że bywała w pana domu. - Była raz czy dwa. - Mogła zatem mieć dostęp do pana ubrań? Do piwnicy? Jenks zastanawiał się przez chwilę nad tą możliwością, po czym na jego twarzy pojawił się pogardliwy uśmiech. - Wykluczone, to nie Joanna. - Skąd ta pewność? - Joanna mnie kochała - powiedział takim tonem, jakby to była najoczywistsza w świecie rzecz. - Nadal mnie kocha. Z jakiego innego powodu utrzymywałyby z nami kontakty, zaprzyjaźniła się z moją obecną żoną? Bo tęskni za tym, co jej dawałem. Jak ją kochałem. Beze mnie jej życie jest puste... Uważa pani, że od naszego rozwodu przetrzymuje próbki moich włosów? - Prychnął i zaczął gładzić brodę. Nagle w jego oczach pojawił się ledwie zauważalny błysk przypuszczenia. - Ktoś chciał mnie wrobić... ale Joanna... kiedy ją poznałem, była zahukaną biuralistką. Nie wiedziała, jak się ubierać, nie potrafiła odróżnić Ralpha Laurena od JCPenneys. Za moją sprawą nabrała pewności siebie. Byłem jej oddany i ona była oddana mnie. Poświęcała się dla mnie, pracowała na dwóch posadach, kiedy postanowiłem zostać pisarzem. Trudno mi było wyobrazić sobie, że ktoś inny niż Jenks jest odpowiedzialny za te okrutne morderstwa, ale nie ustępowałam: - Mówił pan, że ten smoking to stara rzecz. Nie rozpoznał go pan nawet. A pistolet dziewiątka, panie Jenks? Utrzymuje pan, że nie widział go pan od lat i że powinien być gdzieś w pana domu w Montanie. Może ktoś planował to od dawna? Wyraz twarzy Jenksa nieznacznie się zmienił, jakby zaczynał powoli brać pod uwagę to, co jeszcze przed chwilą wydawało mu się niemożliwe. - Wspomniał pan, że kiedy zaczął pan pisać, Joanna przyjęła drugą posadę, żeby panu pomóc. Co to była za posada?

Jenks spojrzał w sufit, próbował skupić myśli. - U Saksa. ROZDZIAŁ 108 Powoli acz nieuchronnie zaczynałam czuć się jak pasażerka, która pomyliła samolot, i leci nie tam, dokąd zamierzała. Wbrew wszelkiej logice nabierałam coraz większej pewności, że Nicholas Jenks nie jest mordercą. Cholera! Musiałam się zastanowić, co robić. Jenks w kajdankach pojawiał się w „Timie" i „Newsweeku". Czekał go proces w Napa, następnego dnia miano go tam postawić w stan oskarżenia. Może powinnam zostać w złym samolocie, wylądować w złym mieście i nigdy więcej nie pokazywać się już w San Francisco. Zwołałam dziewczęta. Wyliczyłam im elementy mozaiki, które zaczynały układać się w czytelny obraz: spory rozwodowe, uraza Joanny, że została porzucona, zlekceważona, praca U Saksa, gdzie musiała mieć nadal znajomych wśród personelu. - Była zastępcą kierownika działu - oznajmiłam. - Koincydencja? - Daj mi dowód - upierała się Jill. - Na razie mam dowody przeciwko Nickowi Jenksowi. Aż nadto. W jej głosie słyszałam złość i zniechęcenie. Cały kraj śledził tę sprawę, obserwował każdy ruch oskarżyciela. Zrobiłyśmy wszystko, by przekonać Mercera i jej szefa, że mordercą jest Jenks. A teraz miałybyśmy nagle zaproponować im zupełnie nową teorię i nowego podejrzanego? - Wydaj mi pozwolenie na przeszukanie domu Joanny Wade - prosiłam. - Coś tam musi być. Obrączki, pistolet, jakieś informacje na temat zamordowanych. Tylko w ten sposób możemy się upewnić. - Mam wydać pozwolenie? Na jakiej podstawie? Domniemania, że znajdziesz dowody? Nie mogę tego zrobić, nie otwierając na powrót sprawy. Jeśli same nie będziemy pewne, jak przekonam ławę przysięgłych? - Możemy sprawdzić w miejscu pracy, czy miała... czy mogła mieć dostęp do informacji na temat panien młodych - podsunęła Cindy. - To znowu zaledwie poszlaka. - Jill machnęła ręką. - Jedna z moich sąsiadek pracuje u Saksa. Może to ona mordowała. - Nie możesz go oskarżać, Jill, jeśli istnieją wątpliwości - próbowała argumentować

Cindy. - Ja nie mam wątpliwości - ucięła Jill. - Przeciwnie, dysponuję wystarczającym materiałem, żeby osądzić Jenksa i skazać go na karę śmierci. Dla ciebie to tylko temat, idziesz jego śladem, a dla mnie to być albo nie być w zawodzie. Cała moja kariera się posypie, jeśli zrobię fałszywy krok. Cindy najwyraźniej się obraziła. - Myślisz, że zaangażowałam się w to wszystko ot tak sobie, w poszukiwaniu tematu? I spotykam się z wami, licząc po cichu, że jak się proces skończy, to usiądę i napiszę książkę, którą sprzedam na pniu za okrągły milion? - Dajcie spokój, dziewczyny - łagodziła Claire, kładąc dłoń na ramieniu Cindy. Powinnyśmy trzymać się razem. Jill powoli się uspokoiła, łagodniej już spojrzała na Cindy. - Przepraszam. Chodzi o to, że poddacie Leffowi argumenty obrony. Jeszcze chwila, a zorientuje się, jak posiać wątpliwości wśród przysięgłych. - Nie możemy się teraz wycofać tylko dlatego, że to niewłaściwa taktyka - wtrąciła Claire. - Być może morderca nadal jest na wolności. Wielokrotny morderca. - Daj mi zgodę na przeszukanie, nie wygłupiaj się, Jill - obstawałam. Nigdy nie widziałam Jill tak zdenerwowanej. Wszystko, co się liczyło w jej życiu, o co zabiegała przez lata, stanęło teraz pod znakiem zapytania. Pokręciła głową. - Spróbujmy zrobić tak, jak proponowała Cindy. Zacznijmy od Saksa. - Dzięki, Jill - mruknęłam. - Jesteś niezastąpiona. - Sprawdźcie, czy miała kontakt z kimś, kto z kolei miał dostęp do danych na temat panien młodych. Jeśli coś znajdziecie, wydam nakaz. Jeśli nie, przygotujcie się, że wezmę Jenksa na ruszt. Ujęłam jej dłoń przez stół. Wymieniłyśmy uścisk i uśmiechnęłyśmy się niepewnie. Jill zdobyła się na żart: - Osobiście uważam, że nie znajdziecie nic poza kilkoma hitami do gwiazdkowego katalogu. - To też jakaś korzyść. - Claire parsknęła śmiechem. ROZDZIAŁ 109 Następnego dnia Nicholas Jenks miał być postawiony w stan oskarżenia w Napa za zamordowanie Rebeki i Michaela DeGeorge'ów, ja zaś ruszyłam szukać prawdziwego

mordercy. Jenks nie mógł się dowiedzieć, że zaczynamy deptać po piętach jego byłej żonie. Joanna też nie mogła się domyślić, że ją podejrzewamy. Wolałam też unikać Rotha i Mercera w obawie o ich reakcje. W dodatku, jakby tego było mało, miałam wyznaczoną wizytę u Medveda. Po tym jak trzy dni wcześniej zasłabłam w parku, poszłam zrobić badanie krwi. Medved zadzwonił do mnie osobiście i poprosił, żebym do niego przyszła. Przestraszyłam się. Jak przy pierwszej wizycie u doktora Roya. Nie od razu mnie przyjął, musiałam czekać, a kiedy wreszcie weszłam do gabinetu, oprócz Medveda był tam jakiś inny lekarz, starszy, siwowłosy pan o krzaczastych brwiach; niejaki doktor Robert Yatto. Jego obecność przyprawiła mnie o dreszcz. Zapewne pojawił się, żeby rozmawiać ze mną o przeszczepie szpiku, nie widziałam innego powodu. - Doktor Yatto jest hematologiem w Moffet. - Medved dokonał prezentacji. Poprosiłem go, żeby obejrzał twoje ostatnie wyniki. Doktor Yatto się uśmiechnął. - Jak się czujesz, Lindsay? - Czasami zupełnie dobrze, czasami fatalnie - powiedziałam. Czułam nieprzyjemny ucisk w piersi. Dlaczego muszę przechodzić przez wszystko jeszcze raz, z kimś zupełnie nowym? - Opowiedz mi, co się stało kilka dni temu. Opowiedziałam najwierniej, jak potrafiłam, o swoim zasłabnięciu w City Hall Park. - Jakieś krwawienia? - zapytał rzeczowym tonem. - Nie, ostatnio nie. - Wymioty? - Raz, w zeszłym tygodniu. Wstał, podszedł do mnie. - Pozwolisz? - zapytał, ujmując moją twarz w dłonie, po czym odchylił kciukami dolne powieki, zajrzał w źrenice. - Wiem, że mój stan się pogorszył. Yatto uwolnił moją twarz i skinął głową w stronę Medveda, a ten po raz pierwszy się uśmiechnął. - Twój stan się wcale nie pogorszył, Lindsay. Dlatego poprosiłem Boba o konsultację. Poziom erytrocytów podniósł się. Do dwóch tysięcy ośmiuset.

Nie byłam pewna, czy się nie przesłyszałam, czy to życzeniowy sen, rozgrywający się w mojej głowie. - A to omdlenie, uderzenia krwi do głowy, zimne poty? Tam w parku czułam się tak, jakby w moim organizmie toczyła się wojna. - Bo też się toczy - przytaknął doktor Yatto. - Wojna o reprodukcję czerwonych krwinek. Tam w parku to nie Negli cię dopadł, to twój własny organizm walczy o powrót do zdrowia. Odebrało mi mowę. Czułam suchość w gardle. - Proszę powiedzieć to jeszcze raz... - wykrztusiłam po chwili. - Kuracja zaczyna działać - powtórzył Medved. - Poziom czerwonych ciałek podniósł się już drugi raz. Nie chciałem mówić ci wcześniej, bałem się, że to może błąd w badaniu, ale słyszałaś, co mówi doktor Yatto, twój organizm zaczyna odbudowywać erytrocyty. Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać. - To prawda? Mogę wam wierzyć? - Najprawdziwsza prawda - przytaknął Medved. Podniosłam się na miękkich nogach, jeszcze nie dowierzając temu, co usłyszałam. Przez chwilę w mojej głowie kłębiło się wszystko, do czego zabraniałam sobie tęsknić: praca, bieganie w Marina Green, życie z Chrisem. Zbyt długo żyłam w strachu, by pozwolić sobie o tym myśleć, teraz wróciło do mnie w ataku radości. - Nie jesteś jeszcze wyleczona, Lindsay - przestrzegł mnie Medved. - Będziemy kontynuować kurację dwa razy w tygodniu, ale rokowania są dobre. Jest nadzieja. - Nie wiem, co mam powiedzieć. - Byłam kompletnie odrętwiała. - Nie wiem, co robić. - Na twoim miejscu zafundowałbym sobie coś, za czym najbardziej ostatnio tęskniłaś poradził doktor Yatto. Wyszłam z gabinetu jak we mgle. Wsiadłam do windy, przeszłam przez hol na parterze, wyszłam na pełen kwiatów dziedziniec z widokiem na park Golden Gate. Nigdy chyba jeszcze niebo nie było takie niebieskie, a powietrze idące znad zatoki słodsze, bardziej rześkie i czyste. Stałam tam i wszystko we mnie śpiewało. Odzyskałam coś, z czym się pożegnałam, myśląc, że nigdy już tego nie zaznam. Nadzieję.

ROZDZIAŁ 110 - Muszę ci coś powiedzieć - oznajmiłam Chrisowi przez telefon, połykając w pośpiechu głoski. - Możemy zjeść razem lunch? - Jasne. Powiedz tylko gdzie. - Na pewno pomyślał, że mam jakąś ważną informację związaną ze sprawą. - Casa Boxer - powiedziałam z uśmiechem. - Więc o to chodzi? - Roześmiał się do słuchawki. - Zaczynam mieć na ciebie zły wpływ. O której mam przyjść? - Zaraz. Przyjechał w ciągu piętnastu minut. Ja zatrzymałam się po drodze w piekarni Nestora i kupiłam kilka jeszcze ciepłych bułek cynamonowych, a potem wyciągnęłam z lodówki butelkę piperheisieck, chowaną na specjalną okazję. Przez sześć lat pracy nigdy jeszcze nie machnęłam ręką na dochodzenie, szczególnie tak ważne, ale nie czułam najmniejszych wyrzutów sumienia. Myślałam, jak przekazać Chrisowi dobrą wieść w najbardziej szalony sposób. Otworzyłam mu drzwi owinięta prześcieradłem. Kiedy mnie zobaczył w takim stroju, zrobił wielkie oczy ze zdumienia. - Proszę okazać jakiś dokument - zażądałam z szerokim uśmiechem. - Piłaś? - Nie, ale zaraz się napijemy. - Pociągnęłam go do sypialni. Na widok szampana pokręcił głową. - Co takiego chcesz mi powiedzieć? - Później. - Napełniłam mu kieliszek i zaczęłam rozpinać guziki koszuli. - W każdym razie nie denerwuj się, to nie będzie nic złego. - Masz dzisiaj urodziny? - zapytał z uśmiechem. Pozwoliłam, by prześcieradło opadło. - Nigdy nie robiłabym tego tylko z powodu swoich urodzin. - To może moich? - Nie pytaj. Później ci powiem. - Rozwiązałaś sprawę - zawołał. - Chodzi o Joannę. Znalazłaś coś na temat Joanny. Położyłam mu palec na ustach. - Powiedz mi, że mnie kochasz. - Kocham cię.

- Powiedz mi jeszcze raz, jak wtedy w Heavenly. Powiedz, że nigdy mnie nie opuścisz. Być może pomyślał, że przemawia przeze mnie choroba, że wpadłam w histerię, że trzeba mnie utulić, uspokoić, bo objął mnie mocno. - Nie zostawię cię, Lindsay. Jestem przy tobie. Zdjęłam z niego koszulę - powoli, bardzo powoli – potem spodnie. Musiał się czuć jak chłopak, który przyjeżdża z pizzą na telefon, i trafia na zwariowaną, napaloną facetkę. Podsunęłam mu kieliszek do samych warg i oboje upiliśmy z niego po łyku. - W porządku, jak chcesz, mogę to zrobić. Nie powinno być specjalnych kłopotów powiedział. Zaciągnęłam go do łóżka i przez następną godzinę robiliśmy to, czego bardzo, ale to bardzo by mi brakowało. Byliśmy pochłonięci sobą, kiedy poczułam pierwsze drgania. W pierwszej chwili wrażenie było bardzo dziwne, jakby łóżko wprawione w ruch naszą energią zaczęło podskakiwać szybciej od nas samych. Po chwili rozległ się głęboki, zgrzytliwy dźwięk dochodzący ze wszystkich stron niczym w komorze ech, zaraz potem brzęk tłuczonego szkła w mojej kuchni, łoskot spadającego ze ściany obrazu. - Trzęsienie ziemi - powiedziałam. Przeżyłam ich wiele. Każdy, kto mieszka w Kalifornii, musiał ich doświadczyć, ale za każdym razem są równie przerażające. Człowiek nigdy nie wie, czy tym razem nie zdarzy to Naprawdę Wielkie. Nie zdarzyło się. Pokój się zatrząsł, stłukło się kilka naczyń. Na zewnątrz rozkrzyczały się alarmy samochodowe, klaksony. Wszystko trwało może dwadzieścia sekund. Trzy, cztery wibrujące drgnienia. Pobiegłam do okna. Miasto stało na swoim miejscu i słychać było tylko głuchy pomruk ziemi, jakby kotłował się uwięziony w niej ogromny wieloryb. A potem cisza - niesamowita, nasycona niepewnością, jakby wstrząśnięte miasto usiłowało odzyskać równowagę. Usłyszałam ryk syren, nawoływania na ulicy. - Myślisz, że powinniśmy wyjść? - zapytałam. - Chyba tak. Jesteśmy glinami. - Wyciągnął do mnie rękę, poczułam ciarki na całym ciele i już leżeliśmy mocno wtuleni w siebie. - E, tam. W końcu pracujemy w zabójstwach. Zaczęliśmy się całować. Znowu byliśmy jednym kształtem, jedną formą Zaczęłam się śmiać. Najpierw loża na stadionie, teraz

trzęsienie ziemi. Moja lista zaczynała się zapełniać. Mój beeper wreszcie się wyłączył. Co za upierdliwy cholernik. Przewróciłam się i spojrzałam na jego ekran. Biuro. - Kod jeden jedenaście - powiedziałam do Chrisa. Alarm. - Szlag - mruknęłam. - To tylko trzęsienie ziemi. Usiadłam, owinęłam się prześcieradłem i wystukałam nasz numer. To Roth mnie wzywał. Nigdy dotąd nie wzywał mnie przez beeper. Co się dzieje? Natychmiast przestukałam na jego wewnętrzny. - Gdzie jesteś? - zapytał. - Strzepuję z siebie tynk - poinformowałam go, uśmiechając się do Chrisa. - Przyjeżdżaj. Natychmiast - szczeknął. - O co chodzi, Sam? Ze względu na trzęsienie? - Uhh - odpowiedział. - Gorzej. Nicholas Jenks uciekł. ROZDZIAŁ 111 W drodze powrotnej z Napa przytroczony do siedzenia wozu policyjnego Nicholas Jenks obserwował zamkniętą twarz siedzącego naprzeciwko funkcjonariusza i knuł coś w głowie. Zastanawiał się, ile musiałby zapłacić za swoją wolność. Milion? Dwa miliony? Ile taki dupek może dostawać? Czterdzieści tysięcy rocznie, wliczając w to premie i nadgodziny? Jest pewnie bez skazy. Służbista stojący wiernie na straży prawa. Gdyby rzecz działa się w jego powieści, gdyby o tym pisał, właśnie kogoś takiego wyznaczyłby sobie do konwojowania. Może w takim razie pięć milionów. Uśmiechnął się pod nosem. Gdyby o tym pisał. He w tych słowach zimnej, gryzącej ironii. Przecież pisał. Poruszył się niespokojnie. Ręce skute, pas uciskający tors wciska go w fotel. Przed kilkoma minutami stał w sali sądu w Santa Rosa, a prokurator w kostiumiku od Liz Claiborne, wyciągając w jego stronę palec, sypała zarzutami, oskarżała go o rzeczy, które mogły zrodzić się tylko w tak wytrawnym jak jego umyśle. Patrzył na nią zimno i słuchał, jak nazywa go potworem. Chwilami myślał, że chętnie zamknąłby ją w bibliotece pełnej prawniczych książek i pokazał, do czego naprawdę jest zdolny. Za wąskim okienkiem w tylnych drzwiach widział kawałek nieba, spieczone słońcem

wzgórza i próbował się na nich skupić. Oparł policzek o blaszaną ścianę kabiny. Musi się wydostać. W jego książkach zawsze była jakaś droga ucieczki. Spojrzał na konwojenta. Jak szła ta historia, Jasiu Jakiś - tam? Co stało się później? - Pan żonaty? - zagadnął. Policjant spojrzał na niego jak na powietrze, po chwili skinął głową. - Dzieciaki? - Dwójka. - Ubrał twarz w nikły uśmiech. Choćby nie wiem jak się zapierali, w końcu każdego fascynowała możliwość rozmowy z potworem. Z facetem, który mordował nowożeńców. Mogli potem opowiedzieć o tym żonie, przyjaciołom, usprawiedliwiając w ten sposób nędzne sześćset papierków, które co tydzień przynosili do domu. Pochwalić się, że zetknęli się z kimś sławnym, z figurą. - Żona pracuje? Policjant ponownie skinął. - Uczy. Podstaw biznesu. W ósmej klasie. Podstawy biznesu. Nieźle. Może dupek zrozumie, że tu też chodzi o biznes. - Moja też kiedyś pracowała - mruknął Jenks. - Moja pierwsza. W handlu. Druga też. W telewizji. Teraz już tylko ją tam pokazują. Uwaga wywołała przelotny uśmiech. Ścisłodupy zaczynał się rozluźniać. Jenks rozpoznał okolicę, przez którą jechali. Dzieliło ich dwadzieścia minut drogi od mostu Golden Gate. Zostało mu niewiele czasu. Zerknął na wóz patrolowy jadący za ich furgonetką. Z przodu towarzyszył im drugi. Ogarnęła go ponura rezygnacja. Nie widział żadnego wyjścia z opresji. Eleganckiego sposobu ucieczki, jak w jego książkach. Był załatwiony. Nagle furgonetka przechyliła się gwałtownie, Jenks poleciał do przodu, na siedzącego naprzeciwko policjanta. Przez sekundę usiłował zrozumieć, co się dzieje, gdy furgonetka przechyliła się znowu. Rozległ się głuchy odgłos. Kurewskie trzęsienie. Zobaczył, jak wóz z przodu tańczy, usiłując rozpaczliwie wyminąć samochód nadjeżdżający z naprzeciwka, i jak wyrzuca go z drogi. Zaczął się obracać gwałtownie, szukając czegoś, czego mógłby się chwycić. Furgonetka podskakiwała i trzęsła się niebezpiecznie. Wóz patrolowy jadący z tyłu wpadł na garb pękającego asfaltu i ku kompletnemu zaskoczeniu Jenksa wywrócił się na dach. Przerażony kierowca furgonetki zerknął do tyłu.

Prawie w tej samej chwili policjant jadący na miejscu dla pasażera wrzasnął, żeby hamował. W poprzek drogi leżał potężny osiemnastokołowy trak. Jechali prosto na niego. Furgonetka wpadła w poślizg, znowu podskoczyła gwałtownie i zakreśliła łuk w powietrzu. Umrę tutaj i nikt nigdy nie pozna prawdy, pomyślał Nicholas Jenks. Van uderzył o barierkę koło stacji Conoco, obrócił się jeszcze ze zgrzytem i znieruchomiał. Konwojent uderzył głową w ścianę kabiny, teraz zwijał się z bólu na podłodze. - Nie ruszaj się - wyrzucił z siebie, dysząc. Jak, do cholery, miałby się ruszyć? Był nadal przywiązany do siedzenia. I wtedy usłyszeli ten straszny, skrzypliwy, dojmujący dźwięk. Obaj spojrzeli w górę, by zobaczyć walącą się na nich wysoką latarnię. Stalowy słup przebił dach, grzebiąc pod sobą konwojenta. Jenks był pewien, że umiera: dym, ogień, krzyki, odgłosy miażdżonego metalu. Nic mu się nie stało. Przez dziurę w boku kabiny wybitą przy zderzeniu mógł się wydostać na zewnątrz. Co prawda w kajdankach, ale uwolniony od pasa, który nie wytrzymał wypadku. Ulicą biegli przerażeni ludzie, coś krzyczeli. Kierowcy zjeżdżali na pobocze, wyskakiwali z samochodów. Jenks wmieszał się w tłum. Był wolny! I wiedział, kto chciał go obciążyć, kto to wszystko zaaranżował. Policja nie dojdzie prawdy i za milion lat. ROZDZIAŁ 112 Ubraliśmy się w ciągu trzech minut, wskoczyliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę Hallu. W zamieszaniu nie zdążyłam podzielić się z nim nowiną. Trzęsienie nie wyrządziło poważnych szkód. Chyba że człowiek spędził ostatnie pięć tygodni na tropieniu seryjnego mordercy. Na ulicach nie widziało się zniszczeń; trochę potłuczonych witryn sklepowych, trochę wypadków samochodowych, w sumie nic poważnego, jak na kataklizm. Dopiero kiedy przeciskaliśmy się przez tłum dziennikarzy, zrozumieliśmy, że miasto zna już najgorętszą informację dnia. Morderca nowożeńców wydostał się na wolność. Nicholas Jenks uciekł, kiedy policyjna furgonetka wioząca go do więzienia rozbiła się

w pobliżu Novato, jak wiele samochodów tego dnia. Konwojent odniósł śmiertelne obrażenia. Dwóch pozostałych policjantów, którzy jechali z przodu, trafiło do szpitala. W wydziale zabójstw zorganizowano potężne centrum dowodzenia, którym zawiadywał Roth. W Hallu roiło się od ważniaków ze śródmieścia i, oczywiście, prasy. Trzeba było przygotować krótki biuletyn, rozdać i rozesłać zdjęcia i rysopis wszystkim policjantom po obu stronach mostu. Kontrolowano wszystkie wyjazdy z miasta, wszędzie były potężne korki. Zawiadomiono lotniska, hotele, wypożyczalnie samochodów. Ponieważ to ja i Raleigh wytropiliśmy Jenksa, teraz oboje natychmiast znaleźliśmy się w centrum wydarzeń. Zarządziliśmy otoczenie nadzorem jego rezydencji. Policja patrolowała całą okolicę Sea Cliff, od Presidio po Lands End. W podobnych akcjach najważniejsze jest pierwsze sześć godzin. Chodziło o to, żeby Jenks nie mógł się wydostać z terenu, na którym uciekł, żeby nie pozwolić mu na kontakt z nikim, kto mógłby mu pomóc. Nie miał pieniędzy, jedzenia, nikogo, kto udzieliłby mu schronienia. Chyba że był sprytniejszy, niż sądziłam. Jego ucieczka zupełnie mnie ogłuszyła. Toczyłam ze sobą spór wewnętrzny i nie potrafiłam go rozwiązać. Uciekł człowiek, którego udało mi się wytropić, jednocześnie zastanawiałam się, czy to właśnie jego powinniśmy szukać. Każdy miał własną teorię, dokąd zbieg się skieruje. Do winnic, na wschód do Nevady. Ja też miałam swoją teorię. Uważałam, że nie wróci do domu. Na to był zbyt szczwany, poza tym nie miał tam czego szukać. Zapytałam Rotha, czy da Jacobiego i Paula China. Postanowiłam działać, kierując się własną intuicją. Wzięłam Jacobiego na stronę. - Chciałam cię prosić, żebyś wyświadczył mi wielką przysługę, Warren - oznajmiłam i poprosiłam, żeby pilnował domu Joanny Wade na Russian Hill. Z podobną prośbą zwróciłam się do China, posyłając go pod dom Grega Marksa, dawnego agenta Jenksa. Jeśli Jenks naprawdę uważał, że został wrobiony, powinien przede wszystkim skierować się pod te dwa adresy. Jacobi spojrzał na mnie, jakbym znowu kazała mu szukać amatorów drogiego szampana. - Do cholery, Lindsay... po kiego? Chciałam, żeby mi zaufał, potrzebowałam jego zaufania, jego pomocy. - Bo mnie też wydało się śmieszne, że zostawił w hotelu tę przeklętą marynarkę od smokingu. Myślę, że będzie chciał porozmawiać z Joanną. Zrób, o co cię proszę.

Teraz mogłam już tylko czekać na raporty. Po sześciu godzinach poszukiwania nadal nie dały żadnego rezultatu. ROZDZIAŁ 113 Około czwartej dostrzegłam Jill: z trudem torowała sobie drogę do mojego biura przez kłębowisko na korytarzu. - Cieszę się, że przyszłaś - powiedziałam, chwytając ją za rękę. - Możesz mi ufać. - Na dole czeka Cindy. Musimy porozmawiać. Jakoś przemknęłyśmy na dół i znalazłyśmy Cindy wśród reporterów, którzy wczepiali się w każdego, kto schodził z drugiego piętra. Wydzwoniłyśmy Claire i po pięciu minutach siedziałyśmy już wszystkie przy stoliku w barze na rogu. Ucieczka Jenksa obróciła moje spekulacje w jeden chaos. - Ciągle wierzysz, że jest niewinny? - Jill przeszła od razu do sedna. - To zależy, gdzie się pojawi. - Poinformowałam je, że postawiłam obserwatorów pod domami Joanny Wade i Grega Marksa. - Teraz? - Jill zrobiła taką minę, jakby za chwilę miała pęknąć ze złości. - Niewinni ludzie nie uciekają z aresztu, Lindsay. - Niewinni ludzie mogą uciekać, jeśli, nie wierzą w sprawiedliwość sprawiedliwości odparłam. Claire rozejrzała się, przełknęła nerwowo ślinę. - Coś mi się wydaje, moje drogie, że wkraczamy na bardzo grząski teren. Trwa polowanie na Jenksa - w każdej chwili mogą go zastrzelić, jeśli nie da się ująć, a my rozprawiamy o szukaniu właściwego mordercy i montowaniu nowego dochodzenia. Jeżeli ktoś się dowie, polecą głowy. Między innymi te, które właśnie podziwiam. - Jeśli naprawdę wierzysz w swoją teorię, Lindsay, powinnaś z tym pójść do kogoś. Do Rotha, do Mercera - pouczyła mnie Jill. - Mercera nie ma w mieście, a reszta zajęta jest szukaniem Jenksa. A poza tym, kto, do cholery, mi uwierzy? Sama mnie przekonywałaś, że to tylko kupa hipotez. - Rozmawiałaś z Chrisem? - zapytała Claire. Skinęłam głową. - I co on na to? - Uczepił się włosa. To dla niego mocny dowód. Ucieczka Jenksa nie podziałała za bardzo na moją korzyść.

- Od początku ten facet mi się podobał. - Jill uśmiechnęła się nieznacznie. Spojrzałam na Claire, szukając u niej wsparcia. - Trudno wspierać twój sposób myślenia, Lindsay - rzekła z westchnieniem. - Choć zwykle masz trafne przeczucia. - Zabieramy się do Joanny, tak jak proponowała Lindsay? - odezwała się Cindy. Im bliżej ją poznawałam, tym bardziej kochałam. Sytuacja była naprawdę trudna. Zwróciłam się do Claire: - Czy mogłyśmy pominąć coś, co mogłoby obciążać Joannę? Pokręciła głową. - Już to omówiłyśmy. Wszystkie punkty, dowody wskazują bezpośrednio na Nicholasa Jenksa. - Ja mówię o czymś tak oczywistym, że mogłyśmy to przeoczyć. - Chciałabym ci pomóc, Lindsay, ale naprawdę wszystko już przerobiłyśmy. Wszystko. - Musi coś być, coś, co nam podpowie, czy mordercą był mężczyzna, czy kobieta. Jeśli to Joanna, niewiele się różni od morderców, z którymi wcześniej miałam do czynienia. Musiała zostawić jakiś trop, a my go nie zauważyłyśmy. Jenks zostawił ślad - albo ktoś zrobił to za niego - i w końcu go znalazłyśmy. - I teraz powinnyśmy zająć się dokładnie tym samym - oznajmiła Jill z uporem. Zanim się okaże, że zamordowano czwartą parę młodą. Byłam sama, ale nie mogłam się poddać. - Proszę cię - zwróciłam się do Claire - zastanówmy się jeszcze raz nad wszystkim. Złapałyśmy nie tego człowieka. ROZDZIAŁ 114 Morderca siedział przed lustrem do charakteryzacji, zapatrzony w błękitne oczy, które za chwilę miały być szare. Najpierw trzeba było jednak wetrzeć we włosy farbę, aż zniknie ostatni złocisty ślad, i szczotkować je długo do tyłu, na gładko, dopóki nie stracą całego blasku i połysku. - Zmusiłeś mnie, żebym to zrobiła - powiedziała do zmieniającej się twarzy. Zmusiłeś mnie, żebym pojawiła się jeszcze raz. Powinnam była się tego spodziewać. To twoje gry miłosne, prawda, Nick? Wacikiem zaczęła rozprowadzać przezroczysty, kleisty, pachnący gumą podkład.

Najpierw skronie, potem linia brody, delikatna skóra pod nosem nad górną wargą. Wreszcie kozia bródka: nakładane pincetą kępki ciemno - rudych włosów. Twarz była prawie gotowa. Jeszcze oczy... każdy by poznał, że należą do niej. Wyjęła z pudełka kolorowe soczewki kontaktowe, nawilżyła je, odciągnęła powieki i wsunęła szkła. Zamrugała zadowolona z efektu. Zmieniła się całkowicie. Stalowoszare, pozbawione światła oczy spoglądały martwo. Oczy Nicholasa. Była nim. ROZDZIAŁ 115 Telefon Claire obudził mnie z głębokiego snu. - Przyjeżdżaj tu - rzuciła rozkazującym tonem. Nieprzytomnym wzrokiem spojrzałam na budzik. Było po piątej. - Gdzie mam przyjeżdżać? - jęknęłam. - Do biura, cholera, do laboratorium. Strażnik już wie, wpuści cię. Zbieraj się i bądź tu zaraz. Powiedziała to tak, że otrzeźwiałam w ciągu kilku sekund. - Jesteś w laboratorium? - Od wpół do trzeciej, śpiochu. Chodzi o Nicholasa Jenksa. Wydaje mi się, że coś znalazłam. Porazi cię, jak usłyszysz. O tej porze droga do kostnicy zajęła mi dziesięć minut. Zaparkowałam na niewielkim okrągłym placu przed biurem koronera zarezerwowanym dla wozów służbowych i wyskoczyłam z samochodu: nieuczesana, w bluzie i dżinsach. Strażnik otworzył mi drzwi niemal natychmiast. Wiedział, że przyjadę. Claire czekała już na mnie przy wejściu do laboratorium. - Wiele po tobie oczekuję - uprzedziłam. Nic nie odpowiedziała, tylko przyparła mnie do drzwi, bez słowa powitania czy wyjaśnienia. - Jesteśmy w Hyatcie - zaczęła. - Morderstwo numer jeden. David Brandt ma właśnie otworzyć drzwi. - Udawaj pana młodego - powiedziała, kładąc dłoń na moim ramieniu i ustawiając mnie we właściwej pozycji. - Ja będę mordercą. Z zaskoczenia zadaję cios, prawą ręką, chociaż teraz nie ma to wielkiego znaczenia.

Wraziła mi pięść pod lewą pierś. - Upadasz i w tym miejscu potem cię znajdujemy. Skinęłam głową na znak, że jak dotąd nadążam za jej rekonstrukcją. - Co znajdujemy koło ciebie? - zapytała, szeroko otwierając oczy. Usiłowałam przypomnieć sobie scenę zbrodni. - Szampana, marynarkę od smokingu. - Tak, ale mnie nie o to chodzi. - Krew... mnóstwo krwi. - Cieplej. Pamiętasz, umarł na atak serca, zawał elektromechaniczny. Uznałyśmy, że był śmiertelnie przerażony. Podniosłam się, spojrzałam na podłogę i nagle tamten obraz stanął mi wyraźnie przed oczami. - Uryna. - Właśnie - zawołała Claire. - Znajdujemy niewielką ilość uryny. Na butach Brandta, na podłodze. Wszystkiego sześć centymetrów sześciennych, tyle mam w probówce. Wydawało się logiczne, że należała do pana młodego. Zwieracze zawodzą w chwili panicznego strachu, nagłej śmierci. Zaczęłam się wczoraj zastanawiać: w Cleveland też były ślady uryny. Tej z Hyatta w ogóle nie badałam. Bo i po co? Z góry założyłam, że pochodzi z organizmu Davida Brandta. - Skoro leżałaś tutaj, zwinięta na podłodze, ja, morderca, stałam nad tobą, a siuśki były tu - mówiła, wskazując miejsca na podłodze - to kto się, do cholery, zesikał? Wpatrywałyśmy się w siebie przez chwilę nieruchomo, w jednej z tych chwil świetlistej epifanii. - Morderca - odpowiedziałam. Claire obdarzyła swoją pojętną uczennicę uśmiechem. - Annały medycyny sądowej pełne są przykładów, jak to mordercy robią w portki, kiedy zabijają, sikanie jest tym bardziej prawdopodobne. Kompulsywna staruszka, obsesyjna w każdym detalu, schowałam probówkę Bóg wie po co do lodówki. A żeby wszystko do końca wyjaśnić, trzeba ci wiedzieć, że urynę można testować. - Testować? Na co? - Na płeć, Lindsay. Na podstawie uryny można określić płeć. - Jezu, Claire. - Nic więcej nie byłam w stanie powiedzieć. Zaprowadziła mnie do laboratorium, do blatu, na którym stały dwa mikroskopy, jakieś chemikalia w buteleczkach i coś, co rozpoznałam z wykładów chemii w college'u jako aparat

do odwirowywania. - Nie ma w naszej ludzkiej urynie spektakularnych różnic, ale kilku rzeczy można się doszukać. Najpierw potraktowałam ją wodorotlenkiem potasu, który wytrąca różne zanieczyszczenia z kultur krwi. - Popchnęła mnie lekko do pierwszego mikroskopu. - Widzisz te małe włoskowate niby gałązki z gronami komórek. Candida albicans. Spojrzałam na nią tępo. - Komórki drożdży, skarbie. Ta uryna ma sporo drożdży. U chłopców nie występują. Zaczęłam się uśmiechać, ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, pociągnęła mnie do następnego mikroskopu. - Tutaj masz inną próbkę powiększoną trzy tysiące razy. Przyjrzyj się. Zajrzałam. - Widzisz te ciemne komórki w kształcie maleńkich półksiężyców? - zapytała. - Aha. - Czerwone ciałka krwi. Mnóstwo czerwonych ciałek. Podniosłam głowę znad mikroskopu i spojrzałam na Claire. - Nie występują w urynie mężczyzny, a już na pewno nie w takich ilościach. Chyba że przy krwawieniu z nerek, a z tego, co wiem, nasi sprawcy nie uskarżają się na podobne dolegliwości. - Chyba że - mruknęłam - nasz morderca miał okres. ROZDZIAŁ 116 Patrzyłam na Claire i czekałam, aż informacja zadomowi się w moim mózgu. A więc Nicholas Jenks cały czas mówił prawdę. Nie było go w pokoju hotelowym tamtej nocy, kiedy zginęli Melanie i David Brandtowie. Nie było go w Napa. Najpewniej i w clevelandzkim Hall of Fame. Tak bardzo nienawidziłam Jenksa, że przestałam jasno rozumować. Żadna z nas tego nie potrafiła. Chciałyśmy, żeby okazał się winien. Wszystkie dowody - włos, marynarka, szampan - miały nas po prostu zmylić. Jenks był mistrzem nieoczekiwanych zakończeń, ale ktoś przerósł mistrza. Objęłam Claire i uściskałam. - Jesteś wspaniała. - A żebyś wiedziała. Nie wiem, czego to dowodzi - mówiła, klepiąc mnie po plecach ale osoba stojąca nad tym biednym chłopcem na miejscu zbrodni była kobietą. I jestem

pewna, że zadała cios prawą ręką. W głowie mi huczało. Jenks na wolności, setki gliniarzy go szukają, a on okazuje się niewinny. - I co? - Claire uśmiechnęła się do mnie. - To druga najlepsza wiadomość, jaką ostatnio usłyszałam. - Druga? Wzięłam ją za rękę. Powiedziałam, czego dowiedziałam się od Medveda. Raz jeszcze się uściskałyśmy. Odtańczyłyśmy nawet mały taniec zwycięstwa. A potem obydwie wróciłyśmy do pracy. ROZDZIAŁ 117 Poszłam na górę, do swojego pokoju i wywołałam przez radiotelefon Jacobiego. Biedak nadal tkwił przed domem Joanny Wade na rogu Filbert i Hyde. - Jak tam, Warren? - Tak, że tylko prysznic i kilka godzin snu mogłyby uratować sytuację. - Powiedz, co się dzieje? - Co się dzieje? - powtórzył smętnie, jakby recytował zapiski służbowe. - Czwarta piętnaście wczoraj, obiekt wychodzi z domu i zasuwa wdzięcznym kroczkiem do Gold's Gym o jedną przecznicę stąd, trochę poćwiczyć. Szósta dziesięć, obiekt znów się objawia, idzie na spacer do Pasqua Coffee, wychodzi z plastykową torbą. Podejrzewam, że chodzi o palone migdały. Wchodzi do butiku Contemo Casuals, wychodzi bez żadnej dodatkowej torby. Podejrzewam, że nowa kolekcja jesienna jeszcze nie przyjechała, Boxer. Obiekt idzie do domu. Zapalają się światła na drugim piętrze. Czyżbym czuł kurczaka? Nie wiem, jestem tak kurewsko głodny, że mogę mieć omamy. Światła gasną o dziesiątej dwadzieścia pięć. Od tamtej chwili obiekt oddaje się zajęciu, któremu ja też chciałbym się oddawać. Dlaczegoś mnie tu wystawiła jak jakiegoś bubka po szkole, Lindsay? - Ponieważ Nicholas Jenks będzie chciał skontaktować się ze swoją byłą żoną. Uważa, że go wrobiła. Chyba wie, że to ona jest mordercą. - Chcesz mnie pocieszyć, Boxer? Nadać sens mojemu życiu? - Może. Ja myślę podobnie. Jak to brzmi w twoich uszach? Jeśli zauważysz Jenksa, natychmiast daj mi znać. Około ósmej przyszedł Chris Raleigh. Popatrzył zdziwiony na moje podkrążone oczy i ogólnie niechlujny wygląd.

- Spróbuj czesać się rano. Człowiek czasami powinien. - Claire wydzwoniła mnie o piątej. O wpół do szóstej byłam w kostnicy. - Po kiego? - To trochę trudno wytłumaczyć. Chciałabym, żebyś poznał kilka moich przyjaciółek. - O ósmej rano? - Uhu. To przyjaciółki. Zupełnie zbaraniał. - Czegoś tu nie łapię? - Chris. - Chwyciłam go za ramię. - Jest przełom w sprawie. ROZDZIAŁ 118 Godzinę później zwołałam zebranie naszego klubu. Z nadzieją, że to już po raz ostatni. Przyszły dwa zgłoszenia, że ktoś gdzieś jakoby widział Nicholasa Jenksa. W Tiburon w pobliżu mariny i na południe od Market, między bezdomnymi. Oba zgłoszenia okazały się fałszywe. Wymknął się nam i im dłużej pozostawał na wolności, tym rozmaitsze budziło to spekulacje. Zamknęłyśmy się w pokoju przesłuchań, którego czasami używała obyczajówka. Claire przeszmuglowała Cindy, a kiedy już były na górze, zadzwoniłyśmy po Jill. - Widzę, że nastąpiło rozluźnienie regulaminu - rzuciła na widok Chrisa. Raleigh też był zaskoczony. - Nie zwracajcie na mnie uwagi. Jestem tutaj, żeby nikt was nie posądził o dyskryminację. - Pamiętasz Claire i Jill Bernhardt z biura prokuratora rejonowego - powiedziałam. Cindy poznałeś w Napa. To cały zespół. Chris powoli przesunął wzrokiem po wszystkich twarzach. Zatrzymał spojrzenie na mojej. - Pracowałaś nad sprawą niezależnie od dochodzenia? - Nie pytaj, tylko słuchaj - przerwała mu Jill, sadowiąc się na krześle. Teraz wszystkie oczy skierowały się na mnie. - Chcesz zacząć? - zwróciłam się do Claire. Skinęła głową i przybrała taką minę, jakby miała właśnie zaprezentować referat na konferencji medycznej. - W wyniku nalegań Lindsay ostatnią noc spędziłam nad dokumentacją naszych trzech

spraw, szukając czegoś, co byłoby dowodem przeciwko Joannie. Początkowo nic nie mogłam znaleźć, utwierdziłam się jedynie we wcześniejszym wniosku, że morderca musiał być praworęczny. Jenks jest leworęczny. I tyle. Dopiero potem uderzyło mnie coś, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi. Na miejscu i pierwszej, i trzeciej zbrodni znaleziono ślady uryny. Ani ja, ani zapewne lekarz w Cleveland nie przywiązywaliśmy do tego wagi. A jednak zastanawiająca była lokalizacja tych śladów. Rano, bardzo wcześnie rano przyjechałam do laboratorium i przeprowadziłam kilka testów. W pokoju zapadła martwa cisza, wszyscy wstrzymali oddech. - W urynie, którą znaleźliśmy w Grand Hyatt, badania wykazały wysoką zawartość drożdży oraz czerwonych ciałek krwi. Ten poziom czerwonych ciałek pojawia się w moczu tylko w czasie menstruacji. Zważywszy też drożdże, nie miałam już wątpliwości, że to uryna kobiety. To kobieta zabiła Davida Brandta i jestem niemal pewna, że kobieta była w toalecie w Cleveland. Jill osłupiała, Cindy rozchyliła usta w półuśmiechu. Raleigh tylko pokręcił głową. - Jenks tego nie zrobił - włączyłam się. - To Joanna. Znęcał się nad nią, a potem rzucił dla nowej żony. Na domiar złego wkrótce stał się bogaty. Joanna dwa razy pozywała go do sądu, bez powodzenia. Otrzymała o wiele mniej, niż gdyby rozwód nastąpił rok później. Patrzyła, jak staje się sławny, patrzyła na jego bogactwo, na jego z pozoru szczęśliwe, beztroskie życie. Chris spojrzał na mnie z niedowierzaniem. - Naprawdę uważasz, że kobieta podołałaby temu fizycznie? Pierwsze ofiary zostały zadźgane, drugie małżeństwo morderca przeciągnął jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów. - Nie widziałeś jej - obstawałam przy swoim. - Ona jedna wiedziała, jak wrobić Jenksa. Zna jego gusty, jego sytuację, miała dostęp do jego rzeczy. W dodatku pracowała u Saksa. - Była jedną z niewielu osób, które wiedziały o istnieniu Oblubienicy - zaszczebiotała Cindy. Zwróciłam się do Jill. - Miała możliwości, miała motyw i jestem pewna jak cholera, że miała też wielką ochotę. W pokoju zapadło ciężkie milczenie. - Jak chcecie to rozegrać? - zapytał w końcu Chris. - Połowa policji San Francisco ugania się za Jenksem.

- Zamierzam poinformować Mercera i przekonać jakoś Jenksa, że nikt go nie zabije, jeśli wyjdzie z ukrycia. Potem spróbuję zdemaskować Joannę. Trzeba będzie sprawdzić jej billingi, wyciągi z kart kredytowych. Jeśli była w Cleveland, musiała zostawić jakiś ślad. Myślę - zwróciłam się do Jill - że teraz będziesz już mogła wystawić nakaz przeszukania. Jill pokiwała głową, zrazu niepewnie, potem z trochę większym przekonaniem. - Aż trudno uwierzyć, że teraz trzeba będzie bronić tego sukinsyna. Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi i do pokoju wpadł jeden z naszych inspektorów, John Kersey. - Jenks... widziano go. Jest w Pacific Heights. ROZDZIAŁ 119 Raleigh i ja poderwaliśmy się niemal równocześnie i pognaliśmy do centrum dowodzenia. Jenksa widziano w lobby małego hotelu o nazwie El Drisco. Zobaczył go boy hotelowy. Był bez kajdanek. Teraz pewnie znowu zgubił się na Ulicach Pacific Heights. Dlaczego tam? - zastanawiałam się gorączkowo. Wkrótce się wyjaśniło. W Pacific Heights mieszkał Greg Marks. Wywołałam przez radiotelefon Paula China, który nadal obserwował dom agenta. - Miej oczy otwarte - mówiłam. - Być może w pobliżu pojawi się Jenks. Widziano go w Pacific Heights. Odezwała się moja komórka. Dzwonił Jacobi. Wszystko działo się równocześnie. - Boxer, jest polecenie - wszystkie posiłki na Heights, jestem już niedaleko. Jadę za Jenksem. - Nie ruszaj się z miejsca, Warren - krzyknęłam do słuchawki. Nadal wierzyłam, że Joanna jest mordercą, nie mogłam zdjąć Warrena, tym bardziej gdy ciągle nie mieliśmy Jenksa. - Zostań na stanowisku. - Znam pewne precedensy - kłócił się Jacobi. - Poza tym tu się nic nie dzieje. Wezwę patrol, zastąpią mnie. - Jacobi - krzyczałam, ale już się wyłączył. Odwróciłam się do Chrisa. - Warren zostawił Joannę. Raptem w ogólnym zamieszaniu rozległo się wołanie Karen, naszej cywilnej urzędniczki. - Lindsay, telefon do ciebie na jedynce.

- Nie mam czasu, wyjeżdżamy - ryknęłam w odpowiedzi. Przypięłam pistolet, chwyciłam kluczyli od samochodu. - Kto dzwoni? - Mówi, że będziesz chciała porozmawiać z nim o sprawie Jenksa. Nazywa się Phillip Campbell. ROZDZIAŁ 120 Zamarłam, przez chwilę wpatrywałam się w Raleigha, a potem rzuciłam się do swojego biurka. Dałam znak Karen, żeby przełączyła, i równocześnie syknęłam do Chrisa: - Spróbuj go namierzyć. Czekałam jak w transie, każda sekunda mogła się liczyć. - Wie pani, kto mówi - w słuchawce rozległ się arogancki głos Jenksa. - Wiem. Gdzie pan jest? - Mowy nie ma, inspektorze. Dzwonię tylko po to, by pani powiedzieć, że niezależnie od tego, co się wydarzy, nie zabiłem żadnego z nich. Nie jestem mordercą. - Wiem o tym. Wydawało mi się, że usłyszałam zdziwienie w jego głosie. - Wie pani...? Nie mogłam mu powiedzieć, kto to. - Zapewniam, dowiedziemy, że to nie pan. Proszę powiedzieć, gdzie pan jest. - Coś pani powiem? Nie za bardzo pani wierzę - oznajmił Jenks. - Poza tym już za późno. Powiedziałem pani, że sam się tym zajmę. Rozwiążę za panią sprawę. Mógł się rozłączyć w każdej chwili i znowu stracilibyśmy trop. Musiałam wykorzystać szansę. - Spotkam się z panem. Gdzie tylko pan zechce. - Dlaczego miałbym się z panią spotykać? Ostatnio dość się pani naoglądałem. - Wiem, kto to zrobił - próbowałam go przekonać. - Ja też. I odwiesił słuchawkę. ROZDZIAŁ 121 Szósta... Market... Taylor... ulice śmigały mimo, kogut na dachu samochodu Chrisa błyskał jak oszalały.

Ellis. Larkin. Skręciliśmy z piskiem opon w Larkin, potem jeszcze brukowana nawierzchnia Nob Hill i po chwili byliśmy na Russian Hill. Joanna zajmowała mieszkanie na drugim piętrze domu przy rogu Filbert i Hyde. Nie mogliśmy dłużej czekać, żeby ją zdjąć. Jenks był na wolności. Może już u Joanny. Teraz chodziło już tylko o to, żeby nie dopuścić do kolejnych morderstw. Zwolniliśmy, wyłączyliśmy koguta i pięliśmy się stromymi uliczkami. Dom pozostawał niestrzeżony najwyżej przez piętnaście minut. Nie wiedziałam, gdzie jest Joanna, nie miałam żadnej pewności, gdzie podziewa się Jenks. Chris zgasił silnik. Odbezpieczyliśmy pistolety i ustaliliśmy sposób działania. I wtedy zobaczyłam coś, co zaparło mi dech w piersiach. Chris też zobaczył. - Chryste, to on. Z wąskiego zaułka o dwa domy dalej wyszedł brodaty mężczyzna w luźnym sportowym płaszczu. Rozejrzał się na obie strony i ruszył przed siebie. Jenks. Raleigh odbezpieczył pistolet, złapał za klamkę. Przyjrzałam się uważniej, z niedowierzaniem, chwyciłam go za rękę. - Poczekaj, przyjrzyj mu się jeszcze raz. Obydwoje, szeroko otwierając ze zdumienia oczy, wpatrywaliśmy się w postać przed nami. Te same, nie do pomylenia, ciemnorude, przysypane siwizną włosy, ta sama bródka. Tylko że to nie był Jenks. Szczuplejsza sylwetka, jaśniejsza karnacja, włosy sczesane do tyłu, by ukryć ich długość. Tyle mogłam dostrzec. Kobieta. - To Joanna - wykrztusiłam. - Gdzie jest Jenks? - zapytał Chris. - To wszystko zaczyna coraz bardziej przypominać zły sen. Patrzyliśmy, jak postać powoli zbliża się do rogu ulicy. W głowie czułam kompletny chaos. To był zły sen. - Pojadę za nią, a ty idź na górę - zdecydował Chris. - Upewnij się, czy nie ma jej w domu. Wezwę posiłki. Idź, Lindsay.

Po chwili byłam już na ulicy, szłam w stronę mieszkania Joanny, Chris ruszył za nią. Zaczęłam na chybił trafił naciskać przyciski domofonu, aż w głośniku odezwał się jakiś rozzłoszczony kobiecy głos. Przedstawiłam się i zobaczyłam przez szybę, że w drzwiach mieszkania pojawiła się siwa pani. Właścicielka domu, jak się okazało. Pokazałam odznakę, kazałam natychmiast odszukać zapasowy klucz i kazałam jej wracać do mieszkania. Wyjęłam pistolet. Na twarzy i karku czułam warstewkę gorącego potu. Dotarłam do mieszkania Joanny na drugim piętrze. Serce mi waliło. Ostrożnie, Lindsay, ostrzegał mnie wewnętrzny głos. Czy zastanę tu Nicholasa Jenksa? Wiele razy w swojej karierze policyjnej nie wiedziałam, co mnie spotka za drzwiami, które otwierałam, ale nigdy nie czułam się tak okropnie. Włożyłam klucz do zamka, przekręciłam, a kiedy ustąpił, pchnęłam drzwi nogą. Otworzyły się na oścież... stałam w progu pełnego światła, dobrze urządzonego mieszkania Joanny Wade. - Jest tam ktoś? Nie było żadnej odpowiedzi. W salonie ani żywej duszy. Podobnie w jadalni i w kuchni. W zlewozmywaku kubek po kawie. Na stole „Chronicie" otwarta na stronie „Style". Ani żadnego śladu, że trafiłam do domu obłąkanej morderczyni. Trochę mnie to zaniepokoiło. Przeszłam dalej. Na stoliku do kawy magazyny „Food and Wine", „San Francisco", kilka książek z ćwiczeniami jogi. W sypialni niezasłane łóżko. W całym mieszkaniu atmosfera swobodnej przytulności, niewymuszonej elegancji. Joanna Wade zdawała się zupełnie zwykłą kobietą. Czytała, piła kawę, ćwiczyła, regularnie płaciła rachunki. Mordercy mieli obsesję na punkcie swoich ofiar, żyli ich życiem. Nic się nie zgadzało. Ruszyłam w stronę łazienki. - Cholera! - Ostatni, nieodwołalny zwrot w sprawie. Na podłodze w kostiumie do ćwiczeń leżała Joanna Wade. Oparta o wannę, patrzyła na mnie. Właściwie nie na mnie. W rzeczywistości patrzyła na swojego mordercę - szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. Użył noża. Jenks? Jeśli nie on, to kto? - Chryste - tchnęłam. W głowie mi wirowało, narastał ból. Podeszłam szybko do niej,

ale nic nie mogłam już zrobić. I wtedy zdjęła mnie przyprawiająca o dreszcz, ostatnia myśl. - Jeśli to nie Joanna, za kim pojechał Chris? ROZDZIAŁ 122 W ciągu paru minut pod dom zajechały z piskiem opon dwa wozy patrolowe. Posłałam mundurowych na górę, gdzie leżało ciało Joanny, ale myślami byłam przy Chrisie. I tej, którą śledził. Spędziłam w mieszkaniu dziesięć, dwanaście minut, w tym czasie nie mógł nawiązać ze mną kontaktu. Martwiłam się. Miał do czynienia z mordercą, z osobą, która zabiła właśnie Joannę Wade. Podeszłam do otwartego wozu patrolowego. Targana niepokojem wywołałam Centrum Dowodzenia, żeby się dowiedzieć, co u nich. Czy to możliwe, żeby sprawcą był jednak Jenks? Czy to Jill miała rację? Manipulował nami od samego początku? Zaaranżował wszystko, łącznie z pojawieniem się w Pacific Heights? Jeśli to on, to dlaczego? Tym bardziej teraz, kiedy powiedziałam, że mu wierzę? Po co zabił? Czy mogłam jakoś zapobiec śmierci Joanny? Co się, do cholery, dzieje? Gdzie podziewa się Chris? Mój telefon wreszcie się odezwał. Dzwonił Chris. - Gdzie jesteś? Śmiertelnie mnie wystraszyłeś. Nie rób mi takich numerów. - Koło mariny. Jadę za niebieskim saabem. - Uważaj, to nie jest Joanna. Joanna nie żyje. Została zabita w swoim mieszkaniu, nożem. Kilkanaście ran kłutych. - Nie żyje? - powtórzył. - W takim razie, kto jedzie tym saabem? - Powiedz mi, gdzie dokładnie jesteś. - Przy Bay i North Point. Ten z saaba zatrzymuje się. Wysiada z samochodu. Zabrzmiało mi to znajomo. Bay i North Point? Co tam jest? W zamieszaniu panującym pod domem Joanny nie mogłam sobie przypomnieć. - On zaczyna uciekać, Lindsay. Nagie mnie olśniło. Zdjęcie, które oglądałam w domu Jenksów, Piękna, oświetlona księżycowym światłem kopuła. The Pałace of Fine Arts. Tam, gdzie brał ślub. - Wiem chyba, dokąd pobiegł! - zawołałam. - The Pałace of Fine Arts.

ROZDZIAŁ 123 Zabrałam jeden z wozów patrolowych i na syrenie ruszyłam w kierunku Presidio. Droga zabrała mi raptem siedem minut. Przez Lombard i Richard son do południowego końca Presidio. Z oddali już widziałam kopułę pałacu, a w chwilę potem dostrzegłam taurusa Chrisa zaparkowanego na skraju parku, tuż obok wozu patrolowego, ale ani śladu policji. Dlaczego nie przysłali jeszcze posiłków? Odbezpieczyłam pistolet i ruszyłam do parku w kierunku potężnej rotundy. Nie zamierzałam czekać. Zobaczyłam biegnących naprzeciwko mnie wystraszonych ludzi. Uciekali od rotundy. - Tam jest strzelanina! - krzyknął ktoś. Ruszyłam pędem. - Wszyscy z parku! Jestem policjantką! - wołałam, zderzając się z uciekającymi. - Ma pistolet! - zawołał ktoś. Biegłam wokół basenu, wzdłuż marmurowej kolumnady. Nie słyszałam żadnych strzałów. Dopiero w pobliżu rotundy z wznoszącymi się wysoko korynckimi kolumnami usłyszałam kpiący głos kobiety: - Tylko ty i ja, Nick. Pomyśl. Czy to nie romantyczne? I męski głos: - Spójrz na siebie, jesteś żałosna. Jak zawsze. Głosy niosły się echem pod wielką kopułą głównej rotundy. Gdzie jest Chris? Gdzie posiłki? Gliny dawno już powinny tu być. Wstrzymując oddech nasłuchiwałam odgłosu syren. Przestrzeń pod kopułą zdawała się wzmacniać stukrotnie odgłos każdego mojego kroku. - Czego chcesz? - usłyszałam dudniący o kamienie krzyk Jenksa. A potem kobiecy głos: - Chcę, żebyś je zapamiętał! Wszystkie kobiety, które pieprzyłeś. Ciągle nie mogłam nigdzie dojrzeć Chrisa. Położyłam się na ziemi i ostrożnie wychyliłam głowę zza kolumnady. Zobaczyłam Chrisa. Siedział oparty o filar i obserwował scenę, która rozgrywała się pod kopułą.

W pierwszej chwili chciałam powiedzieć: Połóż się, schowaj, zobaczą cię przecież. Jak na filmie w zwolnionym tempie moje oczy były szybsze niż mózg. Zrobiło mi się niedobrze i zdjął mnie okropny smutek. Siedział tam i po prostu się przyglądał, nie próbował się chować. W skrwawionej koszuli. Zapomniałam o policyjnym treningu, o wyrobionych nawykach. Miałam ochotę krzyczeć w głos. Trzeba było całej siły woli, żebym się powstrzymała. Miał na piersi dwie plamy krwi. Podeszłam do niego powoli, choć nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Uklękłam. Serce waliło mi jak młotem. Patrzył niewidzącymi oczami, miał szarą jak popiół twarz. Poszukałam pulsu. Był. Ledwie wyczuwalny. - Och, Chris. - Stłumiłam szloch. Kiedy się odezwałam, chyba mnie zobaczył, jego oczy na chwilę ożyły. Na ustach pojawił się cień uśmiechu. Usłyszałam oddech. Próbowałam zatamować krew. - Wytrzymaj, Chris. Wytrzymaj. Sprowadzę pomoc. Poszukał mojej dłoni, próbował coś powiedzieć, ale z ust dobył się tylko słaby szmer. - Nic nie mów. Pognałam z powrotem do wozu patrolowego, chwyciłam radiotelefon, chwilę trwało, zanim znalazłam kanał dyspozytora i zaczęłam nadawać: - Cztery osiem sześć - wołałam. - Cztery osiem sześć. Ranny funkcjonariusz w rotundzie Pałace of Fine Arts. Natychmiast ambulans i posiłki. Nicholas Jenks na terenie. Powtórz, cztery osiem sześć, potrzebna pomoc. Kiedy dyspozytor powtórzył moje histeryczne nawoływanie, rzuciłam radiotelefon i wróciłam do parku. Chris jeszcze oddychał, na jego wargach pojawiły się krwawe pęcherzyki. - Kocham cię - szepnęłam, ściskając jego dłoń. Z rotundy nadal dobiegały głosy, nie rozumiałam słów, ale ciągle były to te same dwa głosy, męski i kobiecy. Rozległ się strzał. - Idź - wycharczał Chris. - Wytrzymam. - Popchnął mnie słabym ruchem i uśmiechnął się. - Będę cię osłaniał. Pobiegłam ku rotundzie z pistoletem gotowym do strzału. Dwa razy obejrzałam się przez ramię. Chris patrzył na mnie. Osłaniał mnie. Biegłam nisko nachylona wzdłuż ostatniego wewnętrznego rzędu kolumn.

Stali oboje na samym środku. Jenks w białej koszuli. Trzymał się za ramię, krwawił. Naprzeciwko niego w męskim ubraniu, z pistoletem w dłoni stała Chessy Jenks. ROZDZIAŁ 124 Z rudą bródką, pokrytymi farbą włosami wyglądała jak przedziwna karykatura samej siebie. Trzymała kurczowo pistolet i celowała w Jenksa. - Mam dla ciebie prezent, Nick. - Prezent? - W głosie Jenksa słychać było desperację. - O czym ty, do diabła, mówisz? - Dlatego tu jesteśmy. By odnowić nasze śluby. Chessy wyjęła z kieszeni marynarki mały woreczek i rzuciła go Jenksowi do stóp. - Dalej, otwórz go. Nicholas Jenks przyklęknął sztywno i podniósł sakiewkę. Otworzył, wysypał zawartość na rękę. Osłupiał z przerażenia. Sześć obrączek. - Chessy, na litość boską. Jesteś obłąkana. Co mam z tym zrobić? - Podniósł jedną z obrączek. - Pójdziesz za to na krzesło elektryczne. - Nie, Nick. - Chessy pokręciła głową. - Chcę, żebyś je połknął. Pozbył się dowodu. Zrobisz to dla mnie. Twarz Jenksa wykrzywiła się w grymasie odrazy. - Co mam zrobić? - Połknąć je. Każda z nich to ktoś, kogo zniszczyłeś. Zabiłeś ich piękno. Były niewinne. Jak ja. Niewinne panienki w dniu swoich zaślubin. Zabiłeś nas wszystkie, Nick: mnie, Kathy, Joannę. Teraz powinieneś dać nam coś w zamian. Nakładam ci na palec obrączkę i ślubuję. - Dość, Chessy! - ryknął Jenks. - To ja będę decydowała, czy dość. Kochasz gry miłosne, możesz teraz grać. Tym razem w mojej grze. Połknij obrączki! - Poruszyła pistoletem. - Nie wątpisz chyba, że strzelę, co, kochanie? Jenks podniósł jedną z obrączek i podniósł do ust trzęsącą się dłonią. - To była Melanie, Nick. Podobałaby ci się. Wysportowana... narciarka... nurek. Twój typ, prawda? Walczyła do samego końca. A ty nie lubisz, kiedy walczymy. Chcesz mieć nad nami totalną kontrolę. - Wycelowała lufę w głowę Jenksa.

Jenks włożył obrączkę do ust i przełknął z takim wyrazem twarzy, jakby zaraz miał zwrócić. Coś złego działo się z Chessy. Zaczęła drżeć, traciła panowanie nad sytuacją. Uznałam, że nie mogę dłużej czekać. - Policja - zawołałam, zbliżając się ze swoją trzydziestkąósemką wycelowaną w Chessy. Odwróciła się gwałtownie, nie była nawet zdziwiona. Spojrzała znowu na Jenksa. - To on powinien być ukarany! - To koniec, Chessy - powiedziałam, podchodząc ostrożnie. - Proszę, Chessy, dość zabijania. Popatrzyła na mnie takim wzrokiem, jakby nagle zdała sobie sprawę, czym się stała, jakie obrzydliwości popełniła. - Przepraszam... za wszystko, co się stało. Z wyjątkiem tego! I strzeliła. Do Jenksa. Ja też strzeliłam. Do niej. Jej szczupłe ciało poleciało do tyłu, uderzyło o ścianę. Szeroko otworzyła oczy, rozchyliła usta. Dopiero teraz spostrzegłam, że chybiła. Jenks stał na swoim miejscu i patrzył na żonę z niedowierzaniem. Nie mieściło mu się w głowie, że mogła to wszystko zrobić, nie przypuszczał, że aż tak bardzo go nienawidziła. Ciągle mu się wydawało, iż ma całkowitą władzę nad Chessy, może nawet wierzył, że żona nadal go kocha. Podbiegłam do niej, ale było za późno. Oczy były martwe, z rany na piersi płynęła krew. Uniosłam jej głowę, myśląc, jaka jest piękna - jak Melanie, Rebeca, Kathy. Teraz i ona nie żyła, jak tamte. - Mówiłem pani... mówiłem, że jestem niewinny - odezwał się Nicholas Jenks z ulgą w głosie. Spojrzałam na niego z odrazą. Ośmioro ludzi nie żyło. Nowożeńcy, Joanna, teraz jego żona. Mówiłem, że jestem niewinny? O tym myślał? Zacisnęłam dłoń i z całych sił zdzieliłam go w zęby. Rozległ się jakiś trzask, klekot i Jenks osunął się na kolana. - To za niewinność, Jenks!

ROZDZIAŁ 125 Biegłam. Nie wiedziałam, co robię, gdzie właściwie jestem. Instynkt zaprowadził mnie do miejsca, gdzie zostawiłam postrzelonego Chrisa. Ciągle siedział pod filarem w tej samej pozycji. Jakby czekał na mój powrót. Przyklękłam przy nim. Przyjechała już karetka, zjawiła się policja. Wreszcie. Nie spieszyli się specjalnie. - Co się stało? - szepnął Chris ledwie słyszalnym szeptem. - To Chessy Jenks była mordercą, Chris. Dostałam ją. Skinął słabo głową. - Moja dziewczyna. Uśmiechnął się blado i umarł w moich ramionach. Nigdy nie przypuszczałam, nigdy nie postało mi w głowie, że to on umrze pierwszy. Straszny, niewyobrażalny wstrząs. To przecież ja byłam chora, mnie miała zabrać śmierć. Przyłożyłam głowę do jego piersi. Nic, śladu oddechu, bicia serca, tylko przeraźliwy bezruch. Wszystko wydawało się zupełnie nierealne. Załoga karetki podjęła jakieś heroiczne i niepotrzebne już próby ratowania Chrisa. Siedziałam obok niego i trzymałam go za rękę. Byłam kompletnie otępiała, pusta i strasznie smutna. Płakałam, ale miałam mu jeszcze coś do powiedzenia, musiałam mu przekazać tę ostatnią rzecz. • - Medved mówi, że wyzdrowieję, Chris. ROZDZIAŁ 126 Nie byłam w stanie pracować. Dostałam tygodniowy urlop. Wykorzystałam ten czas dla siebie, oglądałam kasety ze starymi filmami, chodziłam na transfuzje, raz czy dwa pobiegłam nawet trochę w marinie. Gotowałam, przesiadywałam na tarasie z widokiem na zatokę, tak jak pierwszej nocy z Chrisem. Któregoś wieczoru mocno się upiłam i zaczęłam się bawić pistoletem. To Słodka Marta wyperswadowała mi, żebym cofnęła się znad krawędzi. Ona i świadomość, że w ten sposób zdradziłabym pamięć Chrisa. Nie mogłam tego zrobić. Dziewczyny też nigdy by mi tego nie wybaczyły. Miałam pęknięte serce, czułam ogromny ból. Nawet choroba tak nie bolała. Byłam w zupełnej próżni, nie miałam nic, nikogo. Claire dzwoniła do mnie trzy razy dziennie, ale nie

byłam w stanie zbyt długo z nią rozmawiać. Nawet z nią. - Nie mogłaś nic zrobić, Lindsay. To nie twoja wina - pocieszała mnie. - Wiem o tym - odpowiadałam. Ale bez przekonania. Próbowałam wmawiać sobie, że mam jakiś cel. Sprawa morderstw nowożeńców została zakończona. Nicholas Jenks bezwstydnie spijał śmietankę własnej sławy. Był gwiazdą i ozdobą największych talk - show w kraju, każdy chciał go mieć chociaż na chwilę w swoim programie. Moja choroba cofała się powoli. Chris odszedł. Próbowałam myśleć, co dalej, i nic specjalnie porywającego nie przychodziło mi do głowy. I wtedy przypomniałam sobie, co powiedziałam Claire, kiedy pojawiła się choroba, najgorsze zagrożenie. To chęć złapania tego faceta daje mi siłę, to jedyna oczywista rzecz, dzięki której trwam. Nieważne, ile w tym racji. Nie chodzi o dobro i zło. O winę i niewinność. Po prostu w tym jestem dobra i lubię to robić. Cztery dni po strzelaninie poszłam na pogrzeb Chrisa. Odbywaj się w katolickim kościele w Hayward, skąd pochodził. Siedziałam w ławkach z Rothem, Jacobim i Mercerem. Czułam straszny ból w sercu. Chciałam być blisko Chrisa. Obok. Jego była żona i synowie usiłowali ze wszystkich sił panować nad sobą. Patrzyłam na nich i myślałam, jak bardzo moje życie zbliżyło się do ich życia, a oni nic o tym nie wiedzieli. Policjant bohater, tak go żegnali. Co za zasługi, pomyślałam z uśmiechem. A potem zaczęłam płakać. Poczułam, że Jacobi wziął mnie za rękę. Kto by przypuszczał. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne, że odwzajemniłam uścisk. Zbierz się, dziewczyno. To chyba chciał mi powiedzieć. Płacz, ale idź dalej. Przy grobie podeszłam do byłej żony Chrisa, Marion. - Chciałam panią poznać - powiedziałam. - Byłam z nim, kiedy umierał. Popatrzyła na mnie z tą kruchą odwagą serca, którą tylko druga kobieta potrafi zrozumieć. - Wiem, kim pani jest - odpowiedziała, uśmiechając się współczująco. - I jest pani ładna. Chris mówił mi, że jest pani ładna. I bystra. Uśmiechnęłam się i ujęłam jej dłoń. Wymieniłyśmy mocny uścisk. - Mówił też, że jest pani dzielna. Poczułam, że łzy napływają mi do oczu. Ujęła mnie pod ramię i powiedziała coś, co bardzo chciałam usłyszeć:

- Niech pani stanie z nami. Chris miał pogrzeb bohatera. Ceremonię otworzyły smutne, żałobne dźwięki melodii granej przez kobziarzy. I szeregi glin w galowych mundurach. Dwadzieścia jeden salutów karabinowych. Kiedy było już po wszystkim, ruszyłam powoli do samochodu, zastanawiając się, co mam dalej ze sobą począć. Przy bramie cmentarnej dostrzegłam Claire, Jill i Cindy. Czekały na mnie. Nie wykonałam żadnego ruchu. Stałam tak i nogi trzęsły się pode mną. Zrozumiały, że jeśli nie podejdą pierwsze, gotowam się zupełnie rozkleić. - Wróć z nami - zaproponowała Claire. Głos mi się łamał, ledwie mogłam wykrztusić kilka słów. - To miałam być ja, nie on - powiedziałam, a one wyściskały mnie po kolei. Objęłyśmy się całą czwórką i wszystkie cztery zaczęłyśmy płakać. - Nigdy mnie nie opuśćcie, chłopaki. - Opuścić? - zapytała Jill, szeroko otwierając oczy. - Nigdy, my to zespół, nie pamiętasz. Zawsze będziemy razem - zapewniła Cindy. Claire wzięła mnie pod ramię. - Kochamy cię, skarbie - szepnęła. Wyszłyśmy ramię w ramię z cmentarza. Chłodny wiatr owiewał nam twarze, osuszał łzy. O szóstej wieczorem pojawiłam się w Hallu. Miałam coś ważnego do zrobienia. W holu, niemal zaraz przy wejściu, na najbardziej widocznym miejscu, jest duża marmurowa tablica z nazwiskami dziewięćdziesięciu jeden policjantów i dwóch policjantek, którzy polegli na służbie. Kamieniarz już pracował, kiedy przyszłam. Jest taka niepisana zasada, że nie liczymy tych nazwisk, ale dzisiaj je policzyłam. Dziewięćdziesiąt trzy nazwiska, poczynając od Jamesa S. Coontsa, który zginął 5 października 1878 roku, wkrótce po tym, jak powstał SFPD, departament policji San Francisco. Jutro będzie o jedno więcej: Christopher John Raleigh. Przyjdzie burmistrz i szef SFPD, Mercer. Reporterzy śledzący życie miasta. Marion z chłopcami. Będą go wspominać, mówić o jego bohaterskiej śmierci. Dzisiaj wieczorem nie chciałam przemówień i ceremonii. Chciałam być tylko z nim on i ja.

Kamieniarz kończył wykuwać nazwisko. Czekałam, aż przetrze marmur, usunie ostatnią drobinę kamiennego kurzu. Podeszłam i przesunęłam dłonią po marmurowej gładzi. Po jego nazwisku. Christopher John Raleigh. Kamieniarz patrzył na mnie. Zobaczył ból w moich oczach. - Znała go pani? Kiwnęłam głową, gdzieś z głębi serca napływał uśmiech. Znałam go. - Mój partner.

EPILOG COUP DE GRACE ROZDZIAŁ 127 Nauczyłam się już, że w dochodzeniu w sprawie morderstwa zawsze pozostają jakieś niedomknięcia, jakieś pytania, które domagają się odpowiedzi. Ale nie tym razem. Któregoś wieczoru w miesiąc po pogrzebie Chrisa skończyłam właśnie kolację, nakarmiłam i zdążyłam wyprowadzić Jej Słodkość, kiedy rozległo się pukanie do drzwi, pojedyncze, władcze. Nie słyszałam dzwonka domofonu, podeszłam więc i spojrzałam przez judasza. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Nicholas Jenks. Miał na sobie błękitny blezer, białą koszulę i ciemnoszare spodnie. I arogancką, odpychającą minę; jak zawsze. - Nie zamierza mnie pani wpuścić? - zapytał i uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: Jasne, że wpuścisz. Nie potrafisz sobie odmówić. - Rzeczywiście, nie zamierzam - odpowiedziałam i odeszłam od drzwi. - Spadaj, dupku. Zapukał ponownie, zatrzymałam się. - Nie mamy sobie nic do powiedzenia - zawołałam. - Oczywiście, że mamy - odkrzyknął. - Spieprzyła pani sprawę, inspektorze. Przyszedłem, żeby powiedzieć, w jaki sposób. Zamarłam. Poczułam, że zalewa mnie fala gorąca. Wróciłam do drzwi, otworzyłam. Spieprzyła pani. Uśmiechał się, a może naigrawał ze mnie. - Bawię się - oznajmił. - Świętuję. Jestem szczęśliwym facetem. A dlaczego? - Niech mi pan nie mówi, że dlatego iż jest pan znowu kawalerem. - To też. I coś jeszcze. Sprzedałem właśnie prawa do najnowszej książki. Osiem milionów dolarów. Następne cztery za adaptację filmową. Zgadnij, Lindsay, o czym jest ta książka. No, miej odwagę przyjąć cios. Miałam ogromną ochotę znowu mu przyłożyć.

- I właśnie ze mną musi pan się dzielić tą nowiną. Jakie to smutne. Jenks nie przestawał się uśmiechać. - Przyszedłem, żeby powiedzieć pani coś innego. I tylko z panią chcę się tym podzielić. Słucha mnie pani uważnie, Lindsay? Nawaliłaś na wielką skalę, dziecino. Zachowywał się jak wał; tak bezczelny i wyzywający, że było to aż straszne. - Nie zaproponuję panu drinka, bo bierze mnie obrzydzenie na pana widok sarknęłam. - A wie pani - odpowiedział, naśladując mój ton - że ja czuję dokładnie to samo do pani. Dlatego chciałbym powiedzieć coś tylko pani. - Zniżył głos do szeptu. - Chessy robiła dokładnie to, co jej kazałem, aż do samiutkiego końca. Morderstwa? Prowadziliśmy straszną, wspaniałą grę. Tragiczni mąż i żona zabijają szczęśliwe, niewinne pary. Realizowaliśmy w życiu fabułę powieści. Mojej powieści. Spieprzyłaś to, Lindsay. Wyszedłem czysty. Jestem wolny. Bardzo wolny. I bogatszy niż kiedykolwiek. Patrzył na mnie przez chwilę, a potem zaczął się śmiać. Nigdy chyba nie słyszałam równie obrzydliwego, przyprawiającego o mdłości dźwięku. - To prawda. Chessy gotowa była zrobić wszystko, co chciałem. Wszystkie były gotowe. Dlatego je wybierałem. Wymyśliłem taką zabawę: miały szczekać jak psy. Uwielbiały to. Chcesz spróbować, Lindsay? Hau, hau? - Nie czuje się pan trochę nie na miejscu... powtarzając obyczaje pana ojca? Joanna mi mówiła. - Posunąłem się o wiele, wiele dalej niż ojciec. Ja to wszystko zaaranżowałem, pani inspektor, i uszło mi na sucho. Zaplanowałem każde z tych morderstw. Nie przechodzą pani ciarki? Nie czuje się pani, kurwa, trochę nie na miejscu? Nagle wyjął z kieszeni plastykowe rękawiczki i zaczął je naciągać. Co u diabła? - To też zaplanowałem w sposób doskonały. Nie ma mnie tu, Lindsay. Jestem z małą rozkoszną kłamczuszką na plaży w Tahoe. Kupiłem alibi. Zapłaciłem za nie. Zbrodnie doskonałe to moja specjalność. Kiedy zaczęłam się cofać, wyjął nóż. - Chcę czuć, jak wchodzi w ciebie ostrze, Lindsay. Głęboko. Coup de grace. - Pomocy! - krzyknęłam. Uderzył mnie z całych sił. Byłam wstrząśnięta tym, jaki potrafi być szybki i silny. Poleciałam na ścianę i prawie straciłam świadomość. Marta instynktownie rzuciła się, by mnie bronić. Nigdy nie widziałam jej szczerzącej zęby. Jenks ciął ją po grzbiecie, przewróciła się ze strasznym skomleniem.

- Nie ruszaj, Marta! - wrzasnęłam. Jenks podniósł mnie i pchnął do sypialni. Zatrzasnął drzwi. - Kiedy siedziałem w areszcie, miała zginąć następna para. Miał się pojawić nowy dowód. I pewność, że jestem niewinny. Potem książka! Ale Chessy mnie przechytrzyła. Nigdy nie miałem dla niej więcej szacunku niż wtedy, Lindsay. Niemal ją kochałem. Pokazała wreszcie, że ma ikrę! Odczołgałam się od Jenksa, ale nie miałam dokąd uciec. Czułam, że chyba złamałam żebro. - Musisz najpierw mnie zabić - wyszeptałam schrypniętym głosem. Doczołgałam się do łóżka od strony drzwi na taras, oddychałam z trudem. Zbliżał się do mnie. - Stój, Jenks! - krzyknęłam. - Nie ruszaj się. Zbliżał się, wymachując nożem. Chryste, cieszyło go to. Śmiał się. Kolejna zbrodnia doskonała. Sięgnęłam pod łóżko, gdzie trzymam pistolet. Taki mój domowy system bezpieczeństwa. Nie miałam czasu wycelować, ale nie musiałam. Jenks sial osłupiały, z uniesionym nożem. Strzeliłam trzy razy. Krzyknął, wybałuszył pełne niedowierzania oczy i runął martwy na mnie. - Smaż się w piekle - szepnęłam. Najpierw zadzwoniłam do Claire, potem do Cindy, najlepszej dziennikarki od spraw kryminalnych w San Francisco, potem do Jill - mojej prawniczki. Dziewczęta przybiegły natychmiast.

1.Ty umrzesz pierwszy - PDF Free Download (2024)

References

Top Articles
Latest Posts
Recommended Articles
Article information

Author: Lakeisha Bayer VM

Last Updated:

Views: 6351

Rating: 4.9 / 5 (49 voted)

Reviews: 80% of readers found this page helpful

Author information

Name: Lakeisha Bayer VM

Birthday: 1997-10-17

Address: Suite 835 34136 Adrian Mountains, Floydton, UT 81036

Phone: +3571527672278

Job: Manufacturing Agent

Hobby: Skimboarding, Photography, Roller skating, Knife making, Paintball, Embroidery, Gunsmithing

Introduction: My name is Lakeisha Bayer VM, I am a brainy, kind, enchanting, healthy, lovely, clean, witty person who loves writing and wants to share my knowledge and understanding with you.